czwartek, 29 grudnia 2011

Steiger 12 Gold - legenda o dwóch jaszczurkach

W sumie to miałem nic nie pisać na temat Steigera po tym, jak odwiedziłem ich stronę i okazało się, że jest kompletnie nietłumaczalna. Potem w oczy rzuciło mi się hasło "Sme prvý slovenský pivovar", czyli pierwszy słowacki browar i postanowiłem poświęcić mu jednak trochę uwagi.

Otóż okazuje się, że browar Steiger został założony w 1473 roku (jak to sami piszą - 20 lat przed odkryciem Ameryki). Jak każdy browar "oczywiście", ich piwa produkowane są według tradycyjnych, wieloletnich receptur i według tradycyjnych metod, ale z użyciem nowoczesnego sprzętu :)

Ale zamiast przepisywać całą historię browaru, postanowiłem opowiedzieć Wam legendę. Legendę o Banskiej Stiavnicy. Miejscowość ta jest znana ze swojej "złotej" historii. Był sobie kiedyś pasterz, który pewnego dnia znalazł na swojej drodze dwie jaszczurki wygrzewające się w słońcu - jedna była złota, a druga srebrna. Przerażone zwierzątka uciekły przed mężczyzną pod kamień. Gdy ten go podniósł, znalazł tam dwie, najczystsze grudki srebra i złota. Od tamtego czasu, Banská Štiavnica mocno związała się z owymi jaszczurkami (jak również z pokładami złota i srebra, które przez kilka wieków decydowały o zamożności jej obywateli), umieszczając je w herbie miasta, oraz poświęcając im coroczny górniczy festiwal w mieście. Dlaczego piszę o tym wszystkim? Odpowiedź czeka na Was w treści posta :)

Fakty:

  • 5.0% alkoholu (co jak na słowackie warunki jest dość dużym woltażem), 12% ekstraktu
  • Browar producenta nazywa się tak samo jak piwko - Steiger
  • Temperatura podawania: 7->12 stopni (czemu tak wysoko?)


    Z zewnątrz:

    Piwko jest zapakowane w zwykłą zieloną butelkę, bez żadnych tłoczeń i udziwnień. Etykieta prosta, jakby wyszła spod amatorskiej, domowej drukarki. Na niej nazwa, ilość ekstraktu i informacja o promocji, w której można wygrać samochód. Niestety cały kapsel również został zmieniony na barwy białe - promocyjne, więc nic o nim nie mogę powiedzieć. Kolorystyka etykiet utrzymana jest w kolorze złotym i o ile na etykiecie głównej, ten kolor jest dość brudny i mętny, tak na krawatce nabiera barwy szlachetnej. Co mi bardzo przypadło do gustu to fakt, że krawatka nie nachodzi na kapsel, tylko schludnie kończy się pod nim. Na kontretykiecie prawie połowę miejsca zajmuje informacja o tej samej promocji co na kapslu. Poza tym reszta informacji jest standardowa (łącznie z charakterystycznym dla piw słowackich składnikiem, jakim jest kwas askorbinowy, pełniący rolę antyoksydantu). Z ciekawostek - na przodzie znajdziemy czerwony emblemat - "Da Deus Fortunae", czyli "Daj Boże szczęście" z datą Anno Domini 1473 (data założenia browaru Steiger), oraz dwoma jaszczurkami (wspomnianymi we wstępie do tego postu) - logiem browaru Steiger.




    Od środka:

    Zapach po otwarciu podobny do wielu słowackich piw ze średniej półki - mocno chmielowy, chociaż szybko ucieka z lekką nutką (dekadencji ;)) goryczki. Po przelaniu do szklanki znika zarówno tam, jak i w butelce. Pojawia się natomiast dość gęsta i biała piana. Niestety - z trwałością jest średnio - szybko zmienia się w cienką warstewkę. Warto zwrócić uwagę na nasycenie CO2 - przez cały czas picia piwka, po szklance radośnie gania masa bąbelków, dzielnie walczących o utrzymanie piany na chociaż minimalnym poziomie. Pierwszy łyk Steigera 12 jest bardzo, bardzo obiecujący - ciekawa goryczka, pozostająca na wargach i w ustach, wymieszana z przyjemnym, orzeźwiającym smakiem. Niestety, im dalej tym gorzej - smak piwa staje się coraz bardziej wodnisty i jednolity. Intensywna z początku goryczka nie osiada już na wargach, ale zaczyna się pomału zmieniać w coś kwaskowatego. O zapachu to nawet moja luba, która nie pije piwa, powiedziała, że jest prawie niewyczuwalny.

    Podsumowanie:

    Całokształtowo, Steigera 12 można by podsumować przysłowiem "dobre złego początki" - po pierwszym dobrym, obiecującym łyku, piwko stawało się coraz gorsze i gorsze, żeby w końcu wylądować na poziomie zwykłego średniaka, niespecjalnie wyróżniającego się pośród pozostałych browarków. Nadal zastanawiająca jest dla mnie dość wysoka temperatura podawania piwka - nie znam się na tym specjalnie, ale od 7 do 12 stopni to wydaje mi się niecodziennym przedziałem. Byłby w stanie ktoś mi to wyjaśnić?
    Jeśli chodzi o ocenę, to będzie tak średnia, jak piwko = 5 kufelków.



  • wtorek, 27 grudnia 2011

    Kozica po raz 1! - Velkopopovicky Kozel 12% Premium

    Ostatnio pojawiły się głosy, że moi czytelnicy chcieliby być na bieżąco z tym co dzieje się na blogu. Właśnie dodałem możliwość subskrypcji postów i komentarzy przy użyciu RSSa. Mam nadzieję, że to będzie odpowiadać Waszym wymaganiom! Nie wahajcie się zostawić jakichkolwiek problemów, pytań czy wątpliwości w komentarzach do postów.

    Święta Bożego Narodzenia poza oczywistymi walorami, czyli spotkaniu z rodziną i wsunięciu całego talerza najlepszego na świecie kiszonego barszczu mojej mamy, mają też szereg innych zalet. Jedną z nich jest na pewno chwila czasu, pozwalająca na odświeżenie swoich piwnych zapasów i wybranie z nich jednego z ostatnich bohaterów tego roku – Velkopopovickego Kozla o 12% ekstraktu (warto to podkreślić, bo właśnie na tej zasadzie wprowadzono rozróżnienie „Kozłów” z Pivovaru Topvar. Nazwa robocza dzisiejszego browarka to Premium. Kolejne poznacie na pewno przy okazji moich kolejnych wpisów).
    Nie wiem czy wspominałem już o tym przy którymś z wcześniejszych opisywanych piwek, ale podczas ostatnich wakacji na Słowacji poczyniłem ciekawą obserwację. W tamtejszych sklepach można kupić w zasadzie dwa główne rodzaje piw (przynajmniej w tych ogólnodostępnych sklepach, które zauważa przeciętny turysta) – o zawartości ekstraktu równej 10% i 12%. Większość próbowanych przeze mnie piw z pierwszej grupy miało bardzo jednolity, podobny do siebie, „płaski” smak, natomiast prawie każdy browarek z grupy drugiej, niósł ze sobą coś ciekawego – albo jakąś nową nutkę zapachową, albo jakiś wyjątkowy, niespotkany wcześniej smak. Z tej właśnie przyczyny bardzo się cieszę, że dzisiaj z moich zapasów udało mi się wygrzebać wersję 12%. Mam nadzieję, że w nim też znajdę coś „świeżego”.
    Ostatnia ciekawostka we wstępie – w tym, albo w zeszłym roku (a przynajmniej wtedy zauważyłem go w sklepach), producent Kozel-a wprowadził na rynek wersję pośrednią 10% i 12% - Kozel-a 11%. Ciekawy jestem bardzo, czy ów trunek powstał przez pomieszanie obu piwek, czy podobnie jak wartość niewpisująca się w dwugrupowy rynek słowackich piw, przyniesie ze sobą miłą odmianę. Rozmyślania te na pewno znajdą swój koniec w jednym kolejnych wpisów, ale wcześniej czekać mnie będzie musiała wycieczka do naszych południowych sąsiadów, bo z szybkiego rekonesansu wynika, że jedenastki nie posiadam w swoim obecnym zbiorze…


    Fakty:

  • 4.8% alkoholu, 12% ekstraktu
  • Pivovary Topvar z miejscowości Velky Saris
  • 1.39 jewro w słowackiej Billi

    Z zewnątrz:

    Velkopopovicky Kozel w wersji Premium (12% ekstraktu) wygląda naprawdę ładnie. Jest to piwo, które zdecydowanie przyciągnęłoby moją uwagę na sklepowej półce. Etykieta główna i krawatka jest utrzymana w złoto-czerwono-brązowej barwie i nie jest przeładowana nadmiarem informacji. Z przodu znajdziemy też prawdziwą Velkopopovicką kozicę! Albo kozła – ciężko powiedzieć, bo obrazek jest tylko od pasa w górę. Kozioł (albo kozica) trzyma przed sobą duuuży kufel złocistego trunku, przykrytego obfitą białą pianą i już na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że jest z tego faktu bardzo zadowolony (albo zadowolona, jeśli to kozica).
    Kapsel jest skutecznie zapakowany w czerwone złotko – coś czego (stali „czytacze” mojego bloga mogą pominąć najbliższe zdanie) strasznie nie lubię. Nie ma nic gorszego niż pooklejana zaschniętym klejem szyjka butelki, którą przykładamy do ust.
    Kontretykieta niesie ze sobą dokładnie tyle informacji ile powinna – krótką historię piwa, nazwę producenta, skład i datę ważności. Przeczytamy tam, że smak Kozel-a zawdzięczamy specjalnym czeskim gatunkom słodu, oraz recepturze która ma już prawie półtora wieku (jak łatwo się domyślić i jedno i drugie pochodzi z Velkych Popovic).


    Od środka:

    Już w zapachu Kozela czuć wyraźną, charakterystyczną dla piw z Pilzna goryczkę. Zapewne jest to spowodowane jakimś specjalnym rodzajem chmielu, który jest dodawany do większości browarków, produkowanych w czeskim Plznenskym Prazdroju. Zapach nie jest jednak tak esencjonalny, jak w ich najbardziej znanym trunku – Pilsner Urquell, pozostawiając równocześnie trochę miejsca na aromat „słowacki”. Ciężko mi określić czym to jest spowodowane, ale większość piw, kupowanych na Słowacji, zaraz po otwarciu ma coś bardzo podobnego w zapachu (warto tutaj zauważyć, że mój Kozel pomimo swoich czeskich korzeni rozlany był w słowackiej miejscowości Velky Saris). Po przelaniu do szklanki, okazuje się, że piwko ma ładny złoty kolor, idący nieco w barwy etykiety. Fanów białej, puszystej i długo utrzymującej się pianki muszę zmartwić – po chwili nie zostaje nawet szarawy osad. Przestają również lecieć bąbelki CO2.
    W smaku czuć bardzo mocne naleciałości Pilsnera Urquella – absolutnie nie mówię, że to źle! To przecież jedno z moich ulubionych piw. Jednak po każdym łyku, razem z charakterystyczną pilzneńską goryczką idzie również jakieś „zmętnienie” – coś co nie pozwala się delektować każdym łykiem Kozel-a i coś co sprawi, że najprawdopodobniej to piwko nie utkwi w mojej pamięci na długo…

    Podsumowanie:

    …jednak chociażby ze względu na swoją naprawdę ładną etykietę i 12-procentowy ekstrakt, pewnie sięgnę po niego podczas moich kolejnych słowackich wakacji. Zobaczymy jak Kozel Premium z Velkych Popovic smakuje podczas upalnego popołudnia u podnóża lasu. Wtedy może zmodyfikuję moją ocenę, ale póki co – 6 kufelków.

  • poniedziałek, 28 listopada 2011

    Bernard - piękna okładka książki

    Mówi się, że książki nie ocenia się po okładce, więc może i piwa nie powinno się oceniać po butelce? Może powinno się wystawiać notę tylko za walory smakowe, a nie za magię, jaką to piwo wokół siebie roztacza? Ale czy właśnie to nie ten czar jest w owym trunku najpiękniejszy?

    Ktoś zapytał się mnie ostatnio w jaki sposób tworzę posty do Jasnego Pełnego. Niestety, ale z braku czasu jestem zmuszony rozbijać ten proces na dwie części. W jeden dzień tworzę początkowy opis, starając się za wszelką cenę sprawić, żebyście nie musieli używać rolek na swoich myszach. Inny dzień jest natomiast moim małym, prywatnym, piwnym świętem, w którym otwieram butelkę/puszkę i delektuję się smakiem jej zawartości, przelewając równocześnie moje przemyślenia na wirtualny papier.

    Dzisiaj jest dzień "suchy" (tzn. nie do końca, bo za oknem czeka na mnie Okocim Mocny - swoją drogą możliwość chłodzenia piwa za oknem to chyba jeden z nielicznych pozytywów późnej jesieni). Przede mną natomiast stoi piwo, które od samego wyjęcia z szafki emanowało niezwykłą aurą. Biorąc krachlę do ręki i czując pod palcami unikatowe tłoczenia, od razu postanowiłem wskoczyć do internetu, żeby dowiedzieć się o tym browarku nieco więcej. Wszak nie każde piwo kusi mnie tak bardzo, że już nie mogę się doczekać dnia "drugiego", w którym będę miał trochę więcej czasu, żeby się z nim bliżej zapoznać. W tym całym opisie zapomniałem o jednej, bardzo ważnej rzeczy... Bernard! To nazwa dzisiejszego bohatera!

    Zaraz po wejściu na stronę internetową producenta przypomniał mi się Samuel Adams, którego miałem okazję spożyć w sierpniu. Dbałość o każdy element witryny, pokazuje z jaką pasją i szczegółowością producent podszedł do tematu stworzenia piwa. Wierzę, że dla niego to nie tylko sposób na zarobienie pieniędzy, ale również coś, w czym odnajduje na co dzień przyjemność. Ja z równą przyjemnością oddałem się wycieczce po tej stronie.

    Okazuje się, że mój dzisiejszy bohater, to tylko jeden z wielu (a dokładnie 11) piwek, produkowanych przez ten browar. Każde z nich ma listę nagród, jakie zdobyło przez ostatnie 10 lat. U Bernarda Jantarowego znalazłem aż 15 wyróżnień, a w tym złoty medal na Piwnych Mistrzostwach Świata w 2007 roku, srebrny na międzynarodowym konkursie w Australii w 2008 i srebro i brąz dla najlepszego piwa Czech w 2008 i 2009 roku. To tym bardziej wzmogło mój apetyt!

    Producent Bernarda odpowiada na swojej stronie internetowej, czym jego piwko różni się od pozostałych. Okazuje się, że wszystkie składniki, potrzebne do jego wyprodukowania czyli słód (od 2000 roku mają własną słodownię), chmiel, woda, a nawet drożdże pochodzą z Czech. Może to jest normalne na rynku piwnym, ale jakoś nigdy nie spotkałem się z tym, żeby któryś polski browar szczycił się z pochodzenia własnych składników.
    Na koniec wróciłem jeszcze raz na listę wszystkich medali listę wszystkich medali browaru Bernard - naprawdę aż trudno uwierzyć, że z bankrutującego browaru w ciągu 20 lat udało się stworzyć coś, co było w stanie tak namieszać na rynku złocistego napoju. Szkoda, że żeby się o tym przekonać na własnym języku, muszę poczekać na kolejną okazję. Ale mam nadzieję, że będzie warto!


    Fakty:

  • 4.7% woltażu, brak informacji o ekstrakcie (zarówno na butelce, jak i na stronie internetowej)
  • Pół-ciemne, niepasteryzowane
  • Cena: 0.69 eurocentów

    Z zewnątrz:

    Biorąc do ręki butelkę Bernarda, od razu można poczuć, że ma się do czynienia z produktem wyjątkowym, nad którym się naprawdę zastanowiono. Krachla z logiem na kapslu, ładny, jednolity kolor etykiety, krawatka z zaprezentowanymi medalo-podobnymi tworami i przede wszystkim tłoczenia w butelce. Z jednej strony logo browaru i nazwa piwka, z drugiej logo i "ANNO 1597". Jak się okazuje (dopiero przy powtórnym researchu) okazało się, że jest to data założenia browaru Humpolec na Czechach. Strasznie szkoda, że Bernard na butelce w kilku różnych miejscach używa właśnie tej daty, a ze strony internetowej można wynieść wrażenie, że historia tego piwa zaczęła się 20 lat temu (kiedy bankrutujący browar został wykupiony przez obecnych właścicieli). Wydaje mi się, że niezłym pomysłem byłoby stworzenie jakiegoś osobnego działu, traktującego o na pewno bogatej, bo przecież ponad 400-letniej historii browaru. To na co od razu zwróciłem uwagę, to symetria tej butelki. Nie wiem czy to przypadek, czy zamierzony zabieg, ale w końcu doczekałem się piwa, które kapsel, krawatkę i główną etykietę ma w jednej linii! Co ciekawe - skład piwka na tylnej etykiecie znajduje się w dwóch miejscach. Raz jako "Složení", a raz jako "Vyrobeny z:". Tak jak pisałem wcześniej - wszystkie etykiety są utrzymane w kolorystyce samego piwa.


    Od środka:

    Piwko zaraz po uchyleniu ceramicznego kapsla bardzo mocno "fuknęło" - aż się trochę przestraszyłem, że albo dostanę czymś w łeb, albo browarek jest zepsuty. Na szczęście nic takiego się nie stało. Szybciutko powąchałem otwartą butelkę - przyjemny, piwny zapach, który jednak umocnił się po przelaniu do szklanki. Operacja ta przyniosła również inne zaskoczenie - chyba nie do końca spodziewałem się, że ten Bernard będzie ciemny. A może i się spodziewałem, ale jakoś mi to z głowy wyleciało. Wróćmy jednak do koloru - dawno nie widziałem tak ładnej barwy piwa - ciemnozłoty, klarowny, zburzony gdzieniegdzie leniwie uciekającym bąbelkiem gazu. To wszystko zwieńczone szarawo-brunatną, naturalną pianą. Nie mogłem się dłużej oprzeć i musiałem zakosztować tego bursztynowego trunku. Choć łyk był bardzo szybki, to czułem jakby trwał dobrą minutę - najpierw nie działo się nic specjalnego, poza wypełniającym całe usta chłodem, który jednak szybko ustąpił smakowi delikatnej, szlachetnej goryczki, która z kolei zmieniła się w posmak karmelu. Całość nie zniknęła błyskawicznie z ust, ale pozostawiła przyjemny, długotrwały posmak, zachęcający do kolejnych łyków. Fantastycznie!

    Podsumowanie:

    Po weekendowych imprezach andrzejkowych spodziewałem się, że na piwo nie będę mógł spojrzeć przez najbliższy tydzień. Bernard jednak niby z ukrycia, ale cały czas patrzył na mnie kuszącym wzrokiem, usadawiając się gdzieś z tyłu mojej głowy i regularnie powtarzając mi, żebym w końcu się za niego wziął. Tak też dzisiaj zrobiłem i muszę przyznać, że absolutnie nie żałuję. Wielokrotnie podkreślałem, że nie jestem fanem ciemnych piw, ale chyba najwyższy czas skorygować to zdanie i napisać, że JESTEM fanem NIEKTÓRYCH ciemnych piw - tych, które nie powstają tylko po to, żeby napchać kieszenie właścicielom browaru, ale po to żeby dać radość osobom, które będą miały okazję po nie sięgnąć. Dla mnie Bernard Jantarovy Ležiak okazał się strzałem w dziewiątkę, ale dodając do jego smaku fantastyczną butelkę i stronę internetową mam przyjemność ogłosić, że od dzisiaj na moim blogu jest ciemne piwo z maksymalną notą i moją bezcenną rekomendacją!

  • wtorek, 22 listopada 2011

    Molson - spod klonowego listka!

    Rodzina to coś świetnego - szczególnie taka, która przyjeżdżając z obcego kraju przywozi sześciopak ichniejszego piwka. Sam takiej rodziny niestety nie mam (albo mam, ale za mało podróżują), ale mam za to przyjaciół, którzy takowe posiadają. Dzisiejszy bohater przyjechał do mnie z bardzo daleka, bo aż z kraju, którego symbolem narodowym jest liść klonowy.

    A to wszystko dzięki Sobotkowi który o mnie pomyślał, gdy w jego ręce wpadł sześciopak tegoż trunku.

    Wielkie, ogromne dziękuję!!!




    Co kumatniejsi i Ci co uważali na lekcjach geografii wiedzą już, że dzisiejsze piwko przyjechało do mnie z drugiego największego kraju na świecie - z Kanady! Długo zastanawiałem się jak w zasadzie ten browarek się nazywa - na puszce jest napisane Molson Canadian i chyba to jest jego prawdziwa nazwa. Dla uproszczenia i z racji niewielkich rozmiarów puszki, do dalszej części opisu przyjmijmy coś bardziej pasującego - Molsonik :)

    Dzisiaj nie będę się rozpisywał o historii browaru. Jest na to prosta przyczyna - strona Molson Canadian nie przekazuje za dużo informacji, a po wejściu na właściwą stronę producenta - Molson Coors można poczuć się bardzo chaotycznie. Co więcej - to zdaje się być kolejny piwny gigant, pomału wykupujący mniejsze browary, w tym mojego ukochanego Pilsnera Urquella. Gdyby nie jego cena, która ostatnio bardzo skoczyła do góry, pewnie bym zrobił większe zapasy, bojąc się że już niedługo zacznie smakować "koncernowo".



    To od czego chcę dzisiaj zacząć, rzuca się w oczy zaraz po wzięciu puszki Molsonika do ręki - czerwony klonowy liść, symbol narodowy Kanady. Zastanawialiście się kiedyś skąd się wziął na ich fladze? Ja też nie - czas to zmienić!

    Na początku 18 wieku, kiedy populacja Nowej Francji (kolonii francuskiej, założonej w Ameryce Północnej - jak się łatwo domyślić, na terenach dzisiejszej Kanady) osiągnęła prawie 20 tysięcy ludzi, liść ten zaczął pojawiać się jako symbol potomków pierwszych założycieli. Jednak dopiero w 1834 dostał się na długą listę symboli, z których miał być potem wybrany do reprezentowania lokalnej społeczności. Pierwszy burmistrz Montrealu, Jacques Viger - głównodowodzący armii Wielkiego Klona Mapla określił wtedy klon jako króla tamtejszych lasów. Od tamtego czasu ten niepozorny listek pomału zaczynał zdobywać coraz większą popularność.
    Najpierw w 1868 roku dostał się na herby Quebecu i Ontario, ale to był dopiero początek jego ekspansji.

    W 1921 zdobył herb Kanady!

    Inne klony zaczęły się denerwować, że tak bardzo starały się zaistnieć, a i tak zostały przytłoczone przez ten główny, nadrzędny kanadyjski klon.

    Nastąpił więc rozłam!

    Klony złote stwierdziły, że będą reprezentować Ontario, a te zielone opowiedziały się za stroną Quebecu. W między czasie klońskie podboje sięgały to coraz nowych sfer. W 1867 opanowały kanadyjski hymn, prowadząc również inne działania sabotażowe w mennicach. Dzięki temu w latach 1876 - 1901 panowały na wszystkich monetach kanadyjskich. Nie udało im się jednak utrzymać tego frontu. W ramach porozumienia oddały wszystkie monety poza pensami.

    Główna ofensywa nastąpiła w 1965!

    W wyniku zjednoczenia 10 kanadyjskich prowincji, gdzie w każdej rósł inny gatunek klona, wystawiono jednego reprezentanta, który podbił kanadyjską flagę! Od tamtego czasu dynastia Mapli bez większych problemów podbija coraz to nowe koncerny, instytucje i loga.


    Fakty:

  • Browar Molson Coors z Kanady
  • Puszka ma pojemność 355 ml
  • 5% alkoholu

    Z zewnątrz:

    Puszka mojego Molsonika jest bardzo ładna i utrzymana w kanadyjskich barwach narodowych - dominuje biel i czerwień. Zarówno na froncie, jak i z tyłu znajdziemy lidera dynastii Mapki - czerwony liść klonowy. Na dole puszki standardowo data ważności, ale jak już przystało na trunki z Ameryki w formacie, którego nie podejmę się odszyfrować - "G221 (to pewnie numer serii) 4(albo 1, bo jest trochę zamazane)21622B". Na górze puszki znajdziemy informację, że jeśli ją oddamy to dostaniemy 5 centów. Gdyby miała ona standardową objętość, to pokusiłbym się o obliczenia, czy bardziej opłaca się wywozić puszki z Polski do Kanady, czy na odwrót, ale tutaj jednak mam za mało danych :). Reszta wygląda standardowo - producent, adres strony internetowej, marketingowy tekst, mówiący że kanadyjska woda, jęczmień z prerii i brak konserwantów, to najlepsze co ziemie Kanady mają do zaoferowania. Co ciekawe - wszystkie teksty zawarte na opakowaniu są również tłumaczone na francuski. Podsumowując - puszka robi miłe wrażenie - nie ma na niej żadnych janosików, ani niedźwiadków, ale mogłoby za to pojawić się nieco więcej informacji... Chyba jeszcze jednym minusem jest użycie srebrnej czcionki na froncie, na białym tle. Trochę trzeba się namęczyć, żeby przeczytać ilość alkoholu i pojemność puszki.


    Od środka:

    Puszka po otwarciu wydaje niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju syk - każdy amator piwa wie, że tego dźwięku nie sposób przyrównać do czegokolwiek innego na świecie (no może do kilku syków :)). Nauczony doświadczeniem od razu przystawiłem nos do wylotu puszki i trochę się zaskoczyłem. Molsonik nie wydziela praktycznie żadnego zapachu! Nic, null, zero! Nie oceniając książki po okładce, przelałem je do szklaneczki. Piwko jest trochę za jasne, takie jakby nieco wyblakłe, albo rozcieńczone z wodą, ale za to zwieńczone ładną, śnieżnobiałą pianą. Pierwszy łyk i kolejne (niestety znowu raczej niemiłe zaskoczenie) - browarek nie wyróżnia się w piwnym smaku niczym specjalnym, ale ma pewną nutę smakową, którą rozszyfrowałem dopiero przy którymś łyku - zamykając oczy można w nim wyczuć bardzo delikatnie sok jabłkowo-malinowy. Nigdy z takim połączeniem się nie spotkałem, ale to właśnie w nim czuję...

    Podsumowanie

    Molsonik jest dla mnie typowym średniakiem. Smak nie odrzuca, ale również nie zachwyca. Nie ma w nim natomiast nic, co w jakimkolwiek stopniu kojarzyłoby mi się z piwem. Kolor jest, ale raczej mało głęboki. Zapachu nie czuję. Może to kwestia różnicy smaków Europejczyków w porównaniu z mieszkańcami Ameryki, a może to kwestia długiej drogi i warunków jakie kanadyjski trunek musiał przejść, aby do mnie dotrzeć. Duży plus natomiast za estetykę wykonania puszki i umieszczenie tam symbolu narodowego - marketingowiec musiał mieć głowę na karku - dzięki temu większość turystów sięgnie pewnie po właśnie to piwo, wybierając coś dla swoich znajomych. Reasumując - nie jest źle, ale do ideału sporo brakuje, więc i ocena będzie średnia - 5 kufelków!


    Sobotku - jeszcze raz dziękuję za Molsonika!!
  • niedziela, 13 listopada 2011

    Negra Modelo - podbijamy Amerykę Środkową!

    Tam mnie jeszcze nie było! Po ostatnich ukraińsko-rosyjsko-słowackich (te ostatnie dopiero będą publikowane) przygodach piwnych przyszedł czas na podróż w całkowicie odwrotnym kierunku. Dzięki Jarkowi który poza Samuelem Adamsem przywiózł mi również drugie piwko, mam okazję do opisania pierwszego trunku z Ameryki Środkowej - meksykańskiego Negra Modelo!

    Z samej strony internetowej i z dość ascetycznej etykiety za wiele informacji się nie da wyciągnąć, ale w połączeniu z wikipedią i opisami fanów, udało mi się przygotować krótką notkę:

    Negra Modelo to najlepiej sprzedające się ciemne piwo w Meksyku. Start jego produkcji datuje się na 1926 rok, czyli zaledwie rok po tym jak powstała Grupa Modelo - browar, który obecnie kontroluje ponad 60% meksykańskiego rynku piwa.

    DYGRESJA: Przeglądając stronę Grupy Modelo, oraz wszelkie strony opisujące Negra Modelo można znaleźć kilka ciekawych rozbieżności w datach. Otóż na ich stronie znajdziemy, że browar powstał w 1925 roku, podczas gdy Wikipedia mówi, że stało się to 3 lata wcześniej. Biorąc pod uwagę, że największa internetowa encyklopedia pewnie się myli i tak ciężko zrozumieć dlaczego strona producenta Negra Modelo w jednym miejscu mówi, że pierwszą butelkę nalali w 1926 roku, a w innym że w 1930. Trochę to wszystko zabałaganione...

    Kontynuując - Grupa, której najsłynniejszym piwem jest chyba Corona (dostępna w 150 krajach - również w Polsce) ma 7 browarów, rozrzuconych po całym Meksyku. Dzięki temu, rocznie są w stanie wyprodukować 60 milionów hektoliktów złotego trunku! Ale to nie wszystko - ósma fabryka, która będzie produkować 10 milionów hektolitrów jest już w budowie. To wszystko składa się na to, że Grupa Modelo jest szóstym producentem piwa na świecie. Imponujące, prawda?


    Fakty:

  • Piwko nieco większe niż "małe" - troszkę ponad 350ml
  • Pochodzi z Grupy Modelo z Meksyku
  • Podobno 5.3% alkoholu - na butelce nic o tym nie znajdziemy...

    Z zewnątrz:

    Butelka meksykańskiego piwka nie daje mi dużo roboty, ani dużego pola do popisu - jest mała, ale wydaje mi się, że nie na tyle, żeby nie można było na niej umieścić kompletnie żadnych informacji... Na głównej etykiecie poza nazwą, objętością i datą powstania browaru (1925) nie znajdziemy nic. Na etykiecie górnej pod stosunkowo szerokim paskiem złotego sreberka znajdziemy między innymi informację o kaucji za butelkę (w formacie, który już znamy z Samuela Adamsa), logo browaru i kilka przestróg dla nieletnich, kobiet w ciąży i kierowców. Brak informacji o woltażu i składzie można uznać za solidny minus. Kolejną ciekawostką jest data ważności piwka, której pomimo przekopania kilku stron o tym traktujących, nie udało mi się rozszyfrować. Może komuś z Was się uda - "AI188128". Ciekawy jestem jak przeciętny meksykański Jose Maria de la Cruz jest w stanie to rozszyfrować. Generalnie butelka wygląda ładnie - ciemnobrązowe szkło z bardzo wieloma złotymi elementami daje poczucie majestatyczności i bogactwa - szkoda, że nie przełożyli tego chociaż na krótką notkę opisującą genezę piwka...


    Od środka:

    Butelka zaraz po otwarciu nie wydziela w zasadzie żadnego zapachu. Dopiero po przelaniu do kieliszka, pojawia się ciekawa nuta zapachowa, którą najbardziej można by przyrównać do zapachu szampana ze średniej półki. Ciekawe jest to, że kiedy piwko się ustoi znowu traci zapach. Na szczęście można go szybko przywrócić poprzez delikatne zamieszanie płynu w kieliszku. Chyba najmocniejszym punktem Negra Modelo jest jego kolor – bardzo ładny, klarowny w karmelowym odcieniu. Smak ciężko jest porównać do jakiegokolwiek innego piwa – chyba najbardziej przypomina Żubra Ciemnozłotego, ewentualnie przemieszanie pilsa z niedużą ilością coli i wiśni. Trudno jednak znaleźć jedną, dominującą „wartość smakową”.


    Podsumowanie:

    Negra Modelo, pomimo swojej środkowo-amerykańskiej egzotyczności nie jest piwem, które bym kupował na co dzień w sklepie. Jego smak nie zapada na długo w pamięci. Inaczej ma się sprawa z kolorem – mam nadzieję, że udało mi się chociaż trochę uchwycić jego wyjątkowość na powyższych zdjęciach. Było nie było – jest to browarek, który docierając do mnie przebył chyba największą drogę ze wszystkich opisanych (muszę kiedyś sprawdzić odległość z Polski do Libanu ). Myślę, że z czystym sumieniem, mogę wystawić notę 7 kufelków.





    Jareczku - jeszcze raz wielkie dzięki za takie super łakocie. Pewnie gdyby nie Ty to nigdy nie miałbym okazji do spróbowania piw z tak odległych krajów. Olbrzymie DZIĘKUJĘ!

  • niedziela, 6 listopada 2011

    Karlovačko

    Dzisiaj pokuszę się o pewien eksperyment. Nie zacznę wpisu od tradycyjnego opisu genezy piwa, browaru i sytuacji rodzinnej głównego sprzątającego browarnicze kadzie, tylko zacznę od drugiej części - opisu samego trunku z każdej możliwej strony. Dlaczego? W sumie to nie wiem, chyba głównym powodem jest to, że mam bardziej ochotę napić się w końcu piwka po ciężkim dniu i nie chcę tracić czasu na poszukiwania :).
    A więc jakie będzie tajemnicze Karlovačko? Wiem o nim jedynie to, że pochodzi z kraju Davora Šukera - brązowego medalisty i króla strzelców Mistrzostw Świata w 1998 roku. Wszyscy piłkarscy kibice powinni już wiedzieć, że piwerko przyjechało do mnie ze słonecznej Chorwacji! A to za sprawą grupy moich przyjaciół, którzy byli tam na urlopie.

    Przejdźmy do rzeczy!


    Fakty:

  • 5.0% woltażu, 11.6% ekstraktu
  • Browar Karlovačka Pivovaraw miejscowości (o rety!) Karlovac

    Z zewnątrz:

    Z jednej strony na szczęście, z drugiej niestety - butelka Karlovačko nie przysparza mnie o dużo pracy, jeśli chodzi o jej opis. Zwykła, zielona o standardowym kształcie z przyjemną dla oka etykietą, utrzymaną w narodowych biało-czerwonych barwach Chorwacji. Poza składem, znajdziemy tu informację o depozycie za butelkę (wynosi on jedną kunę, czyli na ten moment ok. 58 groszy). Butelka chwali się również stuletnią tradycją i uwieńczeniem jakości (a przynajmniej tak przetłumaczył to translator gógla). W kilku miejscach znajdziemy również datę 1854 - pewnie gdybym zrobił wcześniej jakiś research, to bym mógł coś więcej o tym powiedzieć, ale póki co zostanie to owiane tajemnicą... Generalnie - etykieta z racji swojej kolorystyki bardzo mi się podoba i jestem pewien, że rzuciłaby mi się w oczy jako jedna z pierwszych na sklepowej półce.


    Od środka:

    Piwko po otwarciu mocno bąbelkuje i nie zmienia się to po przelaniu go do kufla. Przy pierwszej szklaneczce robi się gęsta, dwucentymetrowa piana, która bardzo pomału opada. Przy kolejnych sprawa wygląda nieco gorzej, ale mimo to piana nie znika nigdy całkowicie. Bąbelki z dna cały czas radośnie uciekają, nawet po pół godzinie. Zapach piwa nie zapada w pamięć i raczej przypomina wiele innych trunków, nie odrzuca nawet jak browarek się nieco "ustoi", ale żadnej specjalnej nuty zapachowej tu nie znajdziemy. Podobnie sprawa ma się w smaku - niby Karlovačko smakuje "poprawnie", jest orzeźwiające, delikatnie gorzkie, przyjemnie się je sączy, to jednak dla osób, które chcą każdy łyk "przeżywać" jako coś niezwykłego i niezapomnianego to piwo może być nieco rozczarowujące. Coś na co zwróciłem jeszcze uwagę, w zasadzie zaraz po przelaniu piwka, to jego bardzo ładna, jasnozłota barwa - nie taka wyblakła, sikowata, ale esencjonalna i przyjemna dla oka - mam nadzieję, że udało mi się to trochę chociaż uchwycić na poniższym zdjęciu.


    Podsumowanie:

    Generalnie - przy Karlovačko nie ma się do czego przyczepić, ale również nie ma czegoś takiego co by sprawiło, że piwo zapadnie w pamięci na dłużej. Może gdyby sączyć je na jednej z gorących, chorwackich plaż sytuacja wyglądałaby zgoła inaczej, ale przy listopadowej pogodzie (chociaż i tak ciepła!) wypada średnio. Myślę, że Karlovačko ma taki smak, który łatwo można by znaleźć w większości sklepów, niezależnie w piwach z jakiego kraju byśmy go szukali. Ale za estetyczna etykietę i za to, że się go miło pije - 7 kufelków.


    Chciałem bardzo serdecznie podziękować całej "chorwackiej" ekipie, która pomyślała o mnie podczas swojego urlopu, wysyłając mi kartkę i przywożąc mi egzemplarz Karlovačko!

    A teraz obiecany opis piwka - a w zasadzie opisik. Niestety, ale strona producenta nie tłumaczy się na inne języki, a nawet jakby się tłumaczyła, to na moje oko za dużo informacji z niej by się nie wyciągnęło... Na wikipedii natomiast udało mi się znaleźć rozwiązanie zagadki roku 1854 - tak jak się można było tego spodziewać, to data założenia browaru przez lokalnego barona Nikolę Vranyczanego.
    W 2003 roku Heineken wykupił pakiet większościowy browaru...
    Z innych ciekawostek - w 2007 roku wszczęto postępowanie wyjaśniające w sprawie zanieczyszczania lokalnych wód przez odpady dwutlenku węgla.
    I mój osobisty faworyt - przez Karlovac płynie rzeka Kupa!
  • środa, 26 października 2011

    Staropolskie Mocne - czyt. "Czy ja to przeżyję?!"

    W życiu każdego przeciętnego piwosza (czyt. mnie) są momenty, z których nie jest do końca dumny. Jednym z takich moich momentów było kupno całkowicie eksperymentalnego trunku (czyt. Staropolskiego Mocnego). Miało to miejsce podczas wakacyjnego powrotu z Bieszczad, kiedy to na postoju na jednej ze stacji benzynowych moim oczom ukazał się piękny widok - piwo w prawdziwie męskim rozmiarze (czyt. 1.5 litra) w niebywale interesującej cenie (czyt. 5.60 za butelkę)! Jakoś wtedy, pewnie przez zmęczenie, albo "rozkojarzenie" (w końcu nie byłem kierowcą :)) nie pomyślałem, że może to piwo jednak nie być tak dobre na jakie się zapowiada i wziąłem butlę. Dzisiaj podczas odkurzania piwnych zapasów, wrócił mój koszmar z wakacji, z którym do tej pory nie miałem okazji (czyt. nie chciałem) się zmierzyć. Niestety Staropolskie Mocne nadal spełnia podstawowe kryterium eksperymentującego piwosza (czyt. nie jest "bardzo" przeterminowane), więc chyba muszę stawić mu czoła... Ciekawe czy da się znaleźć w internecie jakieś informacje na jego temat?

    Poszukałem i muszę przyznać, że nieco się zdziwiłem. Otóż na niesamowicie oczojebnej czerwono-zielonej stronie, z której nie sposób wyciągnąć jakąkolwiek informację (niby jest dział Historii i może nawet ciekawy, ale przy pierwszym paragrafie moje oczy powiedziały, że to nie jest tego warte) jest jedno zdanie, które sprawia że zaczynam się zastanawiać czy nie za szybko wydałem swoją opinię... Okazuje się, że browar ze Zduńskiej Woli w 2008 roku zmienił właścicieli, a już rok później ich piwo (szkoda, że nie ma napisane które piwo) zdobyło Chmielaka Krasnostawskiego. Staropolskie Mocne zostało również nagrodzone medalem Polagra Food (cokolwiek to znaczy). Więc może cała ta cena i nieco odrzucająca butelka jest po prostu elementem marketingowym, mającym na celu zwerbowanie klientów? Nic to - w najgorszym wypadku będę musiał posypać głowę popiołem i przeprosić za wstęp. Biorę się do roboty!

    Fakty:

  • 7% woltażu, brak informacji o ekstrakcie
  • Z tego co pamiętam 5.60zł na stacji benzynowej
  • Browar Staropolski w Zduńskiej Woli
  • 1.5 litrowa butelka PET


    Z zewnątrz:

    Butelka Staropolskiego Mocnego należy do nielicznego grona polskich "dużych" piw. Ma całe 1.5 litra i niestety (wiem, wiem - szklana butelka byłaby za droga) jest wykonana w całości z plastiku. Idąc od góry - ceramiczny kapsel (to na pewno ma jakąś nazwę) jest miłą odmianą od zwykłych zakrętek, którymi zakręcane są PETy Warki. Papierowa "plomba" idąca od szyjki butelki do tegoż kapsla przypomina mi jedynie o tym, żebym sprawdził czy zapłaciłem ostatni rachunek za prąd. Niżej dochodzimy do etykiety, plastikowej jak cała reszta. Na niej po dłuższej chwili znajdziemy datę ważności (chyba, że moje oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do innych kolorów niż czerwona zieleń), kilka medali (m. in. TAROPAK 2008 za najlepsze opakowanie :)), oraz skład - a w nim... woda oligoceńska! Swoją drogą, chyba muszą tą wodę przegotowywać, żeby piwo wytrzymywało kilka miesięcy. Ostatnią rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę jest informacja o tym, że "Podziałka umieszczona na ściance butelki jest dla Państwa wygody i ma charakter informacyjny". OK - podziałkę znalazłem po minucie szukania, ale to są tylko delikatne wyżłobienia w butelce. Żadnych cyferek, mówiących o ilości wypitego trunku nie znalazłem - nie wiem co w tym wygodnego... Reasumując - opakowanie mnie nie zachwyca. Jeżeli ja bym przyznawał nagrodę TAROPAK 2008, to chyba poszukałbym innego kandydata. Ale nie oceniajmy książki (piwa) po okładce (etykiecie) - czas otworzyć!


    Od środka:

    Po otwarciu i nalaniu pierwszej szklanki nie bardzo wiem od czego zacząć, a rzadko mi się to zdarza. Zapach przypomina coś nieświeżego (chociaż do końca ważności piwa jeszcze kupa czasu), piany kompletnie brak, gaz bardzo szybko znika, ale to wszystko to jeszcze nic w porównaniu do koloru i smaku. Piwo jest ciemne i mętne - chciałbym wierzyć, że wynika to z jego naturalnego pochodzenia. W smaku jest niedobre - kompletnie wygazowane, bez zadnej goryczki. Zamiast tego jest słodko-kwaśne i przy jednym łyku dominuje słodycz, a przy drugim nieprzyjemna kwaskowatość.

    Podsumowanie:

    Możliwe, że z racji mojego laicyzmu w świecie piwa nie potrafię docenić jakiś ukrytych walorów Staropolskiego Mocnego, które dały mu Chmielaka. Dla mnie ten browarek jest typowym, kiepskim, żulowym trunkiem, po którego więcej na pewno nie sięgnę. Co gorsza - mam półtora litra czegoś, co mi kompletnie nie smakuje, no ale piwo to piwo - nie wypada wylać. Jakoś to przemęczę, ale wysokiej oceny nie przydzielę, bo dla mnie to się do codziennego picia nie nadaje...



  • wtorek, 11 października 2011

    Nawojkowy Leżajsk

    Czasem jest tak, że w trakcie długiego i ciężkiego dnia, potrzeba chwili czasu żeby przysiąść, napić się pysznego zimnego piwka i po prostu zaplanować swój dalszy harmonogram. Do tego celu idealnie nadaje się prawdopodobnie najlepszy klub studencki w Krakowie – Nawojka. Mam nadzieję, że nikomu nie przejdzie nawet przez myśl, że ten wpis ma charakter komercyjny – ten kto mnie choć trochę zna, wie że Nawojka w moim sercu zajmuje specjalne miejsce. To tutaj na pierwszym, drugim i każdym kolejnym roku człowiek urywał się z wykładu, żeby w dobrym towarzystwie napić się zimniutkiego, złocistego trunku, to tutaj wyskakiwał z domu na mecze i nigdzie indziej tylko tutaj zostawił kawał swojego akademickiego życia.

    W Nawojce mamy dostępnych kilka różnych gatunków piwka. Niestety wszystkie z nich to raczej szlagierowe produkty polskiego (akurat!) przemysłu browarniczego. Napijemy się tu m.in. Żywca, Tatry, Warki i naszego dzisiejszego bohatera – Leżajska Pełnego!
    Niestety nie dysponuję zdjęciem z knajpki - nie miałem przy sobie aparatu, robić zdjęcia laptopem przy tej ilości ludzi się nie odważyłem :)


    Fakty:

  • Leżajsk Pełny z Grupy Żywiec (pamiętam jeszcze te czasy, kiedy Leżajsk był produkowany u siebie, w niewielkim browarze o tej samej nazwie)
  • 5.5% woltażu, niestety na puszce brak informacji o ekstrakcie
  • Cena „Nawojkowa” – 4.50 zł


    Z zewnątrz:

    Pomimo wielu, bardzo rozlicznych zalet Nawojki (jak chociażby cena piwa, która na warunki knajpowo-klubowe w Krakowie jest wyjątkowo niska) piwo tutaj podawane ma kilka wad. Jedną z nich, która również dotyczy naszego bohatera jest opakowanie. Nie znajdziemy tutaj piw w szklanych butelkach, tylko wersje puszkowe. Dla osoby, która jest przyzwyczajona do pociągania browarka ze szklanej szyjki, pozostaje tylko przelanie piwka do kufla. Tutaj znajdziemy kolejne dwa minusy – pomimo tego, że na barze znajdują się firmowe kufle Leżajska, to pani za barem poda nam piwko w tym, co jej pierwsze wpadnie w ręce – ja dostałem w tradycyjnym żywieckim kuflu. Drugą znaczącą wadą jest to, że od kiedy Nawojka przeszła remont i zostały zamontowane „sportowe” telewizory, zaczęło tu ściągać coraz więcej kibiców. Nie byłoby w tym absolutnie nic złego, gdyby nie to, że na meczach piwko podawane jest w plastiku (tfu!), co w połączeniu z trunkiem z puszki, całkowicie zabija oryginalny smak piwa.

    Skupmy się jednak na dzisiejszej, na szczęście szklanej wersji. Po otwarciu puszki i przelaniu jej zawartości do kufla, piana bardzo szybko się ze mną pożegnała i pomimo prób jej „podniecania” nie została ze mną na dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Poza tym nie ma się raczej do czego przyczepić. Piwko podane w przyjemnej na chłodny dzień niskiej temperaturze (ale nie lodowate), kufel szybko pokrył się delikatnym szronem. Kolor i nasycenie jest „koncernowe” – nie różni się niczym od Żywca, Tatry i innych molochowych browarów.


    Od środka:

    Niestety nigdy nie byłem wielkim entuzjastą Leżajska. Bardzo tego żałuję, bo nie jestem w stanie przywołać jego smaku z czasów, kiedy był rozlewany u siebie, według swoich receptur. Z braku odniesienia pozostaje mi tylko bazowanie na tym, co aktualnie piję, a w smaku jest to co najwyżej średnie. Może to za sprawą puszki, a może po prostu biorąc pod uwagę, że do tej pory pamiętam każdy łyk wczorajszego Ciechana, czy mojego ulubionego Pilsnera, ciężko mi znaleźć wiele plusów, przemawiających na korzyść Leżajska. W smaku jest troszkę gorzkie, ale ta goryczka bardzo szybko ucieka z ust. Nie wyróżnia się żadną smakową nutą, zapachową tym bardziej. W zasadzie to pod każdym względem średniak. Niby można by go wypić dla ochłody w gorący dzień, ale na jesień? Przy okazji Leżajska Pełnego, warto chyba wspomnieć o tym, że około pół roku temu pojawiła się wersja Niepasteryzowana. Zdarzyło mi się ją spożyć, nie powiem i mam co do niej mieszane uczucia, ale to chyba opowieść na inny wpis…


    Podsumowanie:

    Strasznie żałuję, że nie było mi dane spróbować niektórych piw, które już nie są produkowane. Na szczycie tej piramidy jest EB, z którym moje ostatnie wspomnienie, wiąże się z Jeanem Reno, który ów browar reklamował. W czołówce niechlubnego rankingu znalazłby się również Leżajsk. Jestem prawie pewny, że to fakt wykupienia tego browaru przez Grupę Żywiec zabił w nim jakąkolwiek oryginalność. Niestety nie będzie już możliwości tego sprawdzić. Trzeba chyba z tego wyciągnąć naukę i popróbować jak najwięcej piw, które pewnie wcześniej czy później również będą produkowane pod banderą koncernów.

    A co do mnie? Serdecznie zapraszam Was do Nawojki – to naprawdę knajpa z niesamowitym, studenckim klimatem, który da się poczuć dopiero po spędzeniu nieco czasu w tych murach. Kto wie? Może kiedyś się tu spotkamy i będzie nam dane wspólnie ponarzekać na dostępne tu piwka? A może nasze wspólne narzekanie wpłynie na zarząd knajpki i sprowadzą do swojego menu coś nowego? Z całego serca im tego życzę, bo dzisiejszy puszkowy Leżajsk Pełny przelany do Żywieckiego kufla zasłużył tylko na 4 kufelki, a niewielkim nakładem pracy mógłby być nieco wyżej.


    Po szybkim naładowaniu akumulatorów można z powrotem wrócić do rozplanowanej reszty dnia! Do zobaczenia w Nawojce!!

  • poniedziałek, 22 sierpnia 2011

    Lwówek Ratuszowy

    Dla wszystkich, narzekających na to, że ostatnio mój blog opisuje więcej piw zagranicznych niż rodzimych (taki urok wakacji :) ), śpieszę z ratunkiem! Kolejny poniedziałek, kolejne piwo z browaru Lwówek! Dzisiaj na tapecie, Ratuszowy odpowiednik Lwówka Książęcego.

    Tym razem dostałem go w prezencie od Agatki i Larga - przesympatycznej pary, którą serdecznie pozdrawiam i bardzo dziękuję za piwko, które w Krakowie (chyba) nie jest łatwo dostępne.

    O historii browaru i samego piwka pisałem nieco obszerniej przy okazji poprzedniego wpisu. Tutaj zostaje mi jedynie dodać to, że Lwówek Ratuszowy jest produkowany od kwietnia tego roku (2011) i z racji zawartości alkoholu (6.2%) uchodzi za piwo mocne. Przejdźmy do samego piwka!


    Fakty:

  • 6.2% alkoholu, 13.8% ekstraktu
  • Kolejne po Lwówku Książęcym piwo "nieutrwalone" - więcej o tym terminie możecie przeczytać w poprzednim wpisie.

    Z zewnątrz:

    Piwko, które otrzymałem za bardzo nie odbiega w wyglądzie od Lwówka Książęcego. Jedyną różnicą jest zmiana dominującego na butelce koloru szaty graficznej z zielonego na czerwony. Treść etykiety, kapsel i butelka pozostały niezmienione (co jest absolutnie logiczne).




    Od środka:

    Ten egzemplarz Lwówka, w porównaniu do swojego "Książęcego" odpowiednika, nie powitał mnie takim radosnym i donośnym sykiem przy otwarciu. Podobnie po przelaniu do szklanki, można zaobserwować nieco mniejsze nasycenie dwutlenkiem węgla, chociaż bąbelki będą radośnie podrygiwać aż do opróżnienia całego kufelka. Piana dość szybko przeradza się w cieniutki osad. To co na pewno zwraca uwagę to naturalna mętność piwa (mam nadzieję, że udało mi się to uchwycić na kolejnym zdjęciu). Ratuszowy jest nieco mocniejszy od Książęcego - czuć to nieznacznie w smaku, ale na tyle delikatnie, że będzie smakował zarówno osobom, które lubię tradycyjne 4% pilsnerki, jak i nieco mocniejsze wersje.


    Podsumowanie:

    Jeszcze mi się nie zdarzyła sytuacja, w której mógłbym powiedzieć, że spróbowałem wszystkie piwa z danego browaru. Browar w Lwówku jednak produkuje "tylko" dwa gatunki złocistego napoju - Lwówka Książęcego i Lwówka Ratuszowego. "Tylko" wziąłem w cudzysłów dlatego, że mała ilość produkowanych gatunków piwa nie jest w tym przypadku wadą. Biorąc do ust łyk któregoś z tych piwek ma się poczucie wyjątkowości - tak jakby to co pijemy zostało wyprodukowane specjalnie dla nas, na przekór wszystkim "utartym", koncernowym smakom. Chyba tutaj właśnie tkwi tajemnica Lwówka Ratuszowego. Smak jest równie zagadkowy, co u poprzednika - ciężko wskazać dominującą nutę. Wydaje mi się, że dzięki temu ma on szansę smakować tak wielu osobom - każda z nich może go smakować na swój unikatowy, indywidualny sposób.

    Chociaż nie potrafię do końca tego uzasadnić, to jednak Lwówek Książęcy smakował mi bardziej niż ten Ratuszowy, stąd "tylko" 9 kufelków!


    P.S. Agatko i Largo - jeszcze raz dziękuję za prezent!

  • wtorek, 2 sierpnia 2011

    Samuel Adams - od wójka z hAmeryki!

    Na tym blogu pojawiły się już piwka z różnych krajów. Były ukraińskie, rosyjskie, kilka polskich. Ba! Był nawet browarek z Libanu! W dzisiejszym odcinku programu "Marian pije piwo w gwiazdach" spoglądniemy nieco bardziej na zachód, a dokładniej do Bostonu! Stamtąd właśnie Jarek przywiózł mi butelkę Samuela Adamsa!

    Tradycyjnie już, zanim zacząłem degustować piwko, zrobiłem mały research, żeby wydobyć dla Was kilka ciekawostek. Problem pojawił się, kiedy wszedłem na stronę producenta. Przeogromna ilość informacji, jakie się tam znajdują, począwszy od historii browaru, poprzez rodzaje kufli, a kończąc na wyszukiwarce idealnych przekąsek do różnych rodzajów złotego trunku, sprawiły, że ciężko mi było zdecydować na czym się skupić. Trochę na przekór, postanowiłem tym razem nie pisać o wielkościach kadzi browarniczych, ani o tym, czym interesują się pracownicy browaru (chociaż nawet takie informacje znajdziecie na ich stronie!). Zacząłem się zastanawiać skąd wzięła się nazwa piwa. Kim był Samuel Adams?

    Samuel Adams to urodzony w 1722 roku w Bostonie amerykański polityk, pisarz, politolog i browarnik (jak się za chwilę okaże, to miano zostało mu nadane błędnie). Jest określany jako jeden z założycieli Stanów Zjednoczonych, po tym jak był sygnatariuszem Deklaracji Niepodległości. Pomimo zdobyciu tytułu magistra w 1743 roku, kompletnie nie wiodło mu się w interesach, do tego stopnia, że postanowił zostać politykiem :). Ojciec Samuela postanowił podarować mu wtedy 1000 funtów szterlingów, żeby syn rozpoczął własną działalność gospodarczą. Sam jednak po raz kolejny wykazał się brakiem biznesowego zmysłu - połowę kwoty pożyczył koledze (i nigdy nie otrzymał jej z powrotem), drugą połowę roztrwonił. Po tym wydarzeniu, ojciec Adamsa stwierdził, że syn będzie pomagał mu w rodzinnej słodowni. Stąd właśnie jest czasem mylnie nazywany browarnikiem. Na całą historyczną (i mocno rozbudowaną) część jego życia, zapraszam Was na odpowiednią stronę Wikipedii. Ja dodam jeszcze tylko tyle, że po śmierci, jego imię i nazwisko zostało dopuszczone do nazewnictwa zarówno produktów/firm komercyjnych, jak i non-profit. Stąd właśnie bostoński browar wziął nazwę swoją i swojego piwka.

    Po takim ciekawym (prawda? :P) wstępie mogę z czystym sumieniem przejść do tego, co tygrysy i piwosze (chociaż o te pierwsze nie jestem pewien) lubią najbardziej - do naszego dzisiejszego bohatera!

    Fakty:

  • Pierwsze piwo, wyprodukowane przez bostoński browar Samuel Adams
  • 4.9% woltażu
  • Cena w okolicach 4$

    Z zewnątrz:

    Mój Samuel Adams jest rozlany do 360 mililitrowej, brązowej butelki. Po obu jej stronach znajduje się wytłoczenie "Sam Adams". Całość utrzymana jest w przyjemnej dla oka, niebieskio-czerwonej szacie graficznej. Idąc od góry - kapsel jest prosty, aczkolwiek wyjątkowy. Od zewnętrznej strony ma tylko nazwę piwa, ale od środka pod gumką, znajdziemy informację o wygranym międzynarodowym konkursie w Helsinkach w 2005 roku. Ciekawe jest to, że ta informacja jest okraszona numerem #74. Czy to oznacza, że można kolekcjonować kapsle z różnymi napisami? Świetny pomysł!!!

    Na górnej, niewielkiej etykiecie znajduje się kawałek tekstu o składzie piwka, oraz ciąg znaków: "IA MA VT ME CT NY OR HI 5c DEP. MI 10c DEP. (w ramce) CA CRV OK+". Udało mi się to rozszyfrować :) Początek oznacza kaucję za butelki w różnych stanach. OK+, jak doczytałem oznacza, że w Oklahomie to piwko (z racji tego, że jest mocniejsze niż 3.2%) jest dostępne tylko w specjalnych monopolowych sklepach, natomiast CA CRV mówi nam, że w Kaliforni zapłacimy kaucję w zależności od wielkości butelki i dostaniemy ją z powrotem po oddaniu butelki w centrum recyklingu (mamy na to jakieś polskie słowo?).
    Na dolnej, głównej etykiecie znajdziemy datę ważności, adres producenta i informację o tym, że kobiety w ciąży, oraz osoby prowadzące pojazdy, nie powinny spożywać alkoholu. Nie ma ani słowa o woltażu piwka. Czy ktoś wie dlaczego?

  • Od środka:

    Piwko po otwarciu ma mocno chmielowy zapach, który utrzymuje się również po przelaniu go do szklanki. Piana nie jest biała, a lekko przyciemniona (chyba) karmelem. Po około 2 minutach pozostał po niej tylko osad. Browarek ma ciemny, bursztynowy odcień i nie jest bardzo przesycony dwutlenkiem węgla. Po samym wyglądzie byłem w stanie już co nieco powiedzieć, jak Samuel Adams Boston Lager może smakować.
    Nie pomyliłem się - w smaku jest mocno gorzki (ale to dobrze, bo takie lubię!), ale jest w nim też coś ciężkiego, czego nie potrafię wyjaśnić. Wydaje mi się, że jakbym ich wypił więcej, to mógłbym na następny dzień mieć niezły ból głowy, większy niż po tej samej ilości polskich browarków. Jak by się dobrze wczuć w smak, to poza goryczką poczujemy też nutkę owoców cytrusowych, jak cytryna, czy może nawet grejpfrut.

    Podsumowanie:

    Na koniec jeszcze raz serdecznie zapraszam na stronę producenta. Znajdziecie tam tak wiele różnych informacji, że nie sposób byłoby je tutaj wszystkie zmieścić.
    Samuel Adams Boston Lager jest piwem o szerokim spektrum smaku. W zasadzie każdy łyk smakuje nieco inaczej. Jak mówi producent, jest to za sprawą wykorzystania słodu z jęczmienia dwurzędowego (cokolwiek by to nie było), oraz specjalnego szlachetnego bawarskiego chmielu. Prezes browaru Jim Koch dołożył wszelkich starań, aby odratować gatunek chmielu Hallertau Mittelfueh, który był już prawie na wymarciu. To właśnie za jego sprawą, piwko ma cytrusowo-ziołowo-sosnowy smak. Ja wyczułem co prawda tylko cytrusy, ale cieszę się, że trafiłem chociaż z jednym :)
    Piwko zasługuje na 7 kufelków, ale za stronę internetową, z której bije pasja i genialny (o ile się nie mylę co do konceptu) pomysł z kapslem dostaje całą 8! To tyle na dzisiaj ode mnie.

    Specjalnie dla Państwa Mariusz Max Piwerko - Boston, Massachusetts!




    P.S. Jarku - Bardzo dziękuję Ci za możliwość spróbowania mojego pierwszego hAmerykańskiego browarka!

    wtorek, 26 lipca 2011

    Lwówek Książęcy

    Nie mam pojęcia jak zacząć ten wpis. Zaskoczenie, w jakie wprawił mnie mój przyjaciel, przychodząc do mnie w poniedziałek o 10 rano i trzymając w swoich dłoniach dwie butelki złocistego trunku, może być porównywalne tylko z tym zaskoczeniem, w które by mnie wprawił, przynosząc cztery butelki.
    Rzeczone butelczyny to Lwówki Książęce. Moje zdziwienie było tym większe, że nigdy o tym piwie nawet nie słyszałem, a biorąc pod uwagę bogatą historię zarówno jego, jak i miejsca w którym jest warzone, powinienem. Postaram się Wam ją pokrótce przybliżyć.

    W 1165 roku Bolesław Kędzierzawy zarządził, że w Lwówku Śląskim, w którym najprawdopodobniej kilka lat wcześniej rozpoczął budowę warowni, powstanie pierwszy w okolicy browar. Początkowo, piwo w nim warzone miało być tylko na użytek własny, oraz dla służby, przebywającej na zamku. Cytując piwowarów z Lwówka:
    Według niepotwierdzonych przekazów w 1175 roku Lwówek gościł księcia Bolesława Wysokiego. Niewykluczone, iż powodem przedłużonego pobytu na zamku była niezaplanowana i zarazem wielodniowa degustacja złocistego trunku. A to pijaki jedne! :)
    Kolejny Piast - Henryk Brodaty, nadał Lwówkowi uprawnienia piwowarskie, razem z prawem mili piwnej. Miasto, które to prawo dostawało, miało bezwzględny monopol na produkcję złocistego trunku w promieniu mili piwnej (7.5 km) od murów miasta.
    W związku ze zwiększającym się zapotrzebowaniem na lwóweckie piwo w drugiej połowie XIV wieku, w 1387 r. na Górze Chmielowej założono dużą plantację chmielu.

    Kolejne lata to przede wszystkim walka z lokalną konkurencją o utrzymanie prawa mili piwnej. Coraz częściej zmieniano prawo, aby jak najbardziej ukrócić wyrób piwa w domowym zaciszu.
    W 1867 roku, browar nie wytrzymał rodzącego się kapitalizmu - po upadku, został wystawiony na sprzedaż. Szybko znaleziono kupca i już po 4 latach, produkcja piwa została zmodernizowana i szła w najlepsze. Nie przerwała jej nawet druga wojna światowa, podczas której lwóweckie piwo trafiało do najbardziej zasłużonych żołnierzy i oficerów.
    Największe problemy browar odnotował już za "naszych" czasów. Mimo przeprowadzenia programu naprawczego i wdrożeniu do produkcji kilku nowych rodzajów piw, 16 września 1998 sąd ogłosił upadłość śląskiego browaru. Niecały rok później, majątek został wykupiony przez Niemca - Wolfganga Bauera. Od tego momentu zaczął się "złoty okres" dla browaru we Lwówku. Produkowane tam piwa, wielokrotnie zajmowały miejsca na podium najważniejszych branżowych konkursów. Dlatego wiadomość o sporządzeniu w styczniu 2007 roku ostatniej warki piwa mieszkańcy Lwówka Śl. i amatorzy piwa przyjęli ze sporym zaskoczeniem.

    800 lat tradycji nie zostało zaprzepaszczonych tylko dzięki Markowi Jakubiakowi, prezesowi browaru Ciechan w Ciechanowie. Nowy właściciel postawił sobie za cel połączenie przeszłości z teraźniejszością. Efektem takich planów stała się kontynuacja starej, tradycyjnej metody warzenia, która jednocześnie musi spełniać dzisiejsze wymagania. W rezultacie już 11 czerwca 2010, po gruntownej modernizacji całego browaru, ogłoszono wznowienie produkcji Lwówka Książęcego.
    Na sukcesy nie trzeba było długo czekać - 20 sierpnia piwko wygrało plebiscyt na najlepszy produkt regionalny Dolnego Śląska. Nic tylko pogratulować!


    Fakty:

  • 5.4% alkoholu, 12.1% ekstraktu
  • Cena w jednym z warszawskich sklepów to: 3.20 zł
  • Piwo jasne "nieutrwalone" (o tym za chwilę)

    Z zewnątrz:

    Lwówek Książęcy jest rozlewany do standardowych, brązowych, zwrotnych (na szczęście!) butelek. Na górnej etykiecie znajdziemy logo browaru. Ciekawe jest, że lew trzyma tarczę, na której znajdziemy litery "M" i "J". Najprawdopodobniej są to inicjały prezesa browaru (wspomnianego Marka Jakubiaka), ale nigdzie nie znalazłem informacji potwierdzających, bądź dementujących ten fakt. Przeczytamy też tutaj, że piwo jest nieutrwalone. Pierwszy raz spotkałem się z tym określeniem, więc postanowiłem coś na ten temat poszukać. Okazuje się, że od stycznia w browarach Ciechan i Lwówek 1209 nie są już produkowane piwa niepasteryzowane, ale właśnie nieutrwalone. Wynika to z nadużywania pierwszego z tych określeń, przez duże browary. Idąc za artykułem:

    Małe regionalne browary nalegają na zmianę nazwy, ponieważ duże browary przemysłowe wykorzystują tę nazwę dla swoich piw, które są pozbawione drożdży, witamin i mikroelementów, ale za pomocą innej metody - filtracji. Wtedy takie piwo niczym nie różni się od piwa pasteryzowanego (ma także długi termin ważności), a używa nazwy, która klientom kojarzy się z naturalnie wyprodukowanym piwem.





  • Reszta butelki nie wzbudza już raczej ekscytacji. Kapsel jest identyczny z tym, jaki znajdziemy na Ciechanie. Na przedniej etykiecie znajdziemy rycinę Ratusza z początku XVI wieku, oraz bardzo krótką (wynikającą z nie utrwalenia tego piwa) datę ważności. Interesującą pozycją jest informacja o tym, że Lwówek Książęcy w 2010 został najlepszym polskim piwem jasnym do 13 stopni BLG, według plebiscytu forum, na które serdecznie zapraszam!

    Chyba jeszcze nigdy tak się nie rozpisałem o "zewnętrznej stronie" piwa! :)

    Od środka:

    Otwieramy butelkę i od razu wita nas głośny i radosny syk. Dopiero po przelaniu do kufla, okazuje się jak jest bardzo nasycone dwutlenkiem węgla. Z dołu leci bardzo wiele pęcherzyków. Nie wpływa to jednak znacząco na pianę, która już po chwili zmienia się w cienki osad. Piwko jest przyjemne w zapachu. Wyróżnia się od koncerniaków tym, że zapach utrzymuje się dłużej niż tylko przy otwarciu butelki. Lwówek w smaku jest bardzo przyzwoity. Ciężko jest mi go przyrównać do jakiegokolwiek innego piwa (co mnie niezmiernie cieszy). Nie jest ani gorzkie, ani słodkie, ani mocne, ani wodniste. Jest takie "wypośrodkowane", stonowane i naturalne. Czuć, że nie jedna warka się ulała, zanim uzyskano taki smak.

    Podsumowanie:

    Gdyby nie Pan Marek Jakubiak, dzisiaj pewnie nie byłoby browaru w Lwówku Śląskim. Nie byłoby Lwówka Książęcego, ani Ratuszowego. Nie byłoby piw "nieutrwalanych", produkowanych tutaj i w Ciechanowie.
    Jakie może być najlepsze podsumowanie Lwówka Książęcego? Podczas pisania tego paragrafu, nadal nie znalazłem odpowiedzi na pytanie "w jaki sposób opisać smak tego piwa". Ale pociągając łyk za łykiem wypiłem już całą szklankę. I z każdym łykiem smak zdaje się być coraz lepszy, a mi jest coraz przyjemniej. Lwówek jest piwem, które każdy piwosz powinien zdecydowanie spróbować!

    Na koniec zapraszam na bardzo interesujący, krótki wirtualny spacer z Panem Markiem po całym browarze Lwówek. Zobaczmy jak produkowane jest piwo, które mamy okazję z przyjemnością kosztować.




    P.S. Zanim zobaczycie moją ocenę mam do Was wielką prośbę!
    Chciałbym, żeby ten blog jak najbardziej trafiał w Wasze gusta. W związku z tym mam do Was kilka pytań, które pomogą mi w tym, żeby tak było. Odpowiedzi możecie pisać w komentarzu, bądź wysłać mailem na adres blog.jasne.pelne@gmail.com

  • 1) Czy wstępy do postów są interesujące? Czy nie są za długie? Czy może lepiej je pomijać?
  • 2) Czy chciałabyś/chciałbyś, aby w postach znalazło się więcej zdjęć danego piwa/butelki/kapsla/etykiet/zdjęć z internetu?
  • 3) Czy piwo powinno być prezentowane w przezroczystej szklance (jak w tym poście), żeby lepiej móc ocenić jego koloryt i przezroczystość?
  • 4) Luźne uwagi, sugestie, krytyka i komentarze.

  • Z góry bardzo, bardzo dziękuję za poświęcony czas.

    A co do Lwówka? Z wielką radością, po Ustrońskim mogę przyznać kolejną 10! Razem z rekomendacją!