środa, 26 grudnia 2012

Tarnowskie, od samego Al Capone

Tarnowskie, czy cementowe buty - wybór należy do Ciebie!

Jakiś czas temu, jeszcze na ładnych kilka tygodni przed świętami zostałem poproszony o poddanie ocenie i wpisowi piwa, które zostało uwarzone specjalnie dla sieci sklepów Al Capone z Tarnowa. Przestraszony nieco nazwą sklepów :) grzecznie zapytałem co mam zrobić, jeśli opinia będzie niepochlebna. Na szczęście zostałem uspokojony, że w najgorszym wypadku mój blog zostanie zdjęty z sieci - widać dzisiejsza mafia albo jest bardziej życzliwa dla swoich petentów, albo cierpi na niedobór cementu :). Jakoś przed samymi świętami do moich drzwi zapukał kurier z butelką piwa Tarnowskiego, owiniętego w plakat (teraz nie pamiętam już czego) i koszulkę firmową ze sklepu Al Capone. Koszulka w rozmiarze XXL, więc podaruję Wam mój widok w tunice i skupię się na drugiej, płynnej części prezentu. Bądź co bądź, zapraszam do lektury :).


Fakty:

  • Gatunek: "prezentowy" lager, jasne pełne
  • 12% ekstraktu, 5.5% alkoholu
  • "Wyprodukowane na zlecenie Dionizos Radom (...), dla Al.Capone Specjaliści od alkoholu"
  • Cena w promocji na stronie - 2.99 zł
  • Pasteryzowane

  • Z zewnątrz:

    Tarnowskie zostało rozlane do standardowych, brązowych butelek, zwieńczonych prostym mętno-złotym kapslem bez żadnych nadruków. Etykiety są utrzymane w ładnej, szaro-czarnej, rycinowej kolorystyce. Na frontowej znajdziemy tarnowski Ratusz, razem z rokiem lokacji miasta - 1330. Jest tu też coś na kształt rozpołowionego herbu - lew z jakąś gwiazdką, ale nie udało mi się nigdzie znaleźć co to dokładnie jest - mam nadzieję, że prezentodawca po przeczytaniu tego wpisu, napisze nam w komentarzu czym owe lwy są. Krawatka jest mała i schludna - nazwa i kolejny ratusz. Na kontretykiecie płachta na Mariana - "klasycznie warzone, według tradycyjnej receptury"... Marketingowy bełkot, którego nienawidzę. Znajdziemy tu również informację o zwrotności butelki (trzeba za to dać duży plus!), skład (woda, słód jęczmienny, chmiel) i temperaturę, w której Tarnowskie czuje się najlepiej przy przechowywaniu (2-16 C).


    Od środka:

    Tarnowskie po przelaniu do kufla przykryło się piękną, grubą, białą pianą, trwałą na tyle, że udało się ją uwiecznić na zdjęciu. Złote piwo jest średnio wysycone gazem. W zapachu w pierwszej chwili zdominował przyjemny aromat chmielowy, potem pojawiły się nuty słodowe i kukurydziane (o tym za chwilę w podsumowaniu). Smak to przyjemny, i orzeźwiający lager, delikatna goryczka z wyraźnym posmakiem słodowym. Niestety, tutaj również pojawia się puszkowa kukurydza (i o tym też za chwilę). Generalnie - nawet przyjemne to do picia, nie wykręca i spokojnie można dopić butelkę do końca.

    Podsumowanie:

    Na wstępie, bardzo dziękuję Al Mikołajowi z Tarnowa za prezent. Zarówno za piwko, którego pewnie w Krakowie nie dostanę (Święty - proszę mnie skorygować w komentarzu, jeśli się mylę), jak i za koszulkę, która z racji swoich rozmiarów zostanie pewnie moją nową pidżamą. Wracając do piwa, pozwólcie że przez chwilę zwrócę się bezpośrednio do Al'a. W jednym z maili Al napisał że po "Tarnowskim cudów się nie spodziewa, ale jak na warunki naszego małego miasta myśli że jest ok" - i nie ukrywam, dla mnie to piwo jest ok, całkiem przyjemnie mi się go piło, ale to nie znaczy, że powinieneś zasiąść na laurach. Jeżeli udało się wprowadzić na rynek jedno dedykowane piwo, to może warto by zakasać rękawy, pozbyć się wad z Tarnowskiego i pomyśleć nad czymś kolejnym, jeszcze bardziej unikatowym? W końcu Tarnów nie jest aż tak małym miastem (114 tys. mieszkańców), w porównaniu z na przykład Białogardem (25 tys. mieszkańców), w którym za sprawą Piwomanów, piwna rewolucja nabiera wyraźnych kolorów. Jestem przekonany, że z potencjałem takiej sieci sklepów jaką macie, jesteście w stanie zajarzyć kolorowym punktem na mapie interesujących dla polskiego piwosza miejsc w kraju.

    Ale żeby nie było aż tak wazelinowo i żeby niniejszy post miał dodaną wartość dydaktyczną - obiecany przed chwilą fragment o zapachu i smaku kukurydzy z puszki. Otóż, aromaty takie, to nic innego jak związek chemiczny zwany dimetylosiarczkiem (w skrócie DMS). Trzeba mieć świadomość, że związek ten występuje w większości piw, ale ze względu na swój niski prób wyczuwalności (żeby wyczuć kukurydzę, wystarczy już około 150 cząsteczek DMSu na miliard cząsteczek piwa!). Im piwo jest bardziej aromatyczne, tym związek jest trudniej wyczuwalny. Lagery mają tą wadę, że nie dysponują arsenałem zapachów i smaków, stąd kukurydza jest tu najprostsza do znalezienia. DMS powstaje w trakcie gotowania brzeczki, ale zazwyczaj "ucieka" w formie pary. Jeżeli gotujemy brzeczkę pod przykryciem, lub zbyt długo chłodzimy nasze młode piwo, wartość DMSu będzie większa (podobno każda godzina "przetrzymywania" gorącej brzeczki zwiększa ilość DMSu o 30%).


    poniedziałek, 24 grudnia 2012

    [DEGUSTACJA] Polskie, słowackie i czeskie radlery.

    22 listopada miała miejsce kolejny panel degustacyjny w Strefie Piwa (chociaż chłopaki nie wiedzieć czemu nie chcą się do tego przyznawać :)). Tym razem, wspólnie z Tomkiem Rogaczewskim, udało się ich przekonać na bardzo popularne tego lata radlery. A jako, że wracając z wakacji na Słowacji, ostatniego dnia zahaczyłem o kilka tamtejszych marketów i kupiłem po jednym specyfiku z każdego dostępnego browaru, panel został wzbogacony o reprezentantów słowackich i czeskich (jak się za chwilę okaże - dzięki Bogu!). Na początek słowem wstępu, czym w ogóle jest i skąd wywodzi się ów radler?


  • Czym jest radler?
  • Jak przebiegała degustacja?
  • Podsumowanie
  • Jak zrobić radlera w domu?

  • Czym jest radler?

    Aby odpowiedzieć na to pytanie, przeniesiemy się nieco w miejscu i czasie. Czas: gorący czerwiec 1922 roku, sobota. Miejsce: Deisenhofen, niecałe 20 km od Monachium, Kugleralm - karczma niejakiego Franza Xavera Kuglera, który specjalnie dla swoich gości wytyczył leśny szlak rowerowy z Monachium. Nikt się pewnie nie spodziewał, że akurat tej soboty, jego gasthaus odwiedzi 13000 spragnionych i zmęczonych rowerzystów, którzy wręcz błyskawicznie poradzili sobie z większością zebranych przez Franza zapasów piwa. Pomysłowy karczmarz nie doprowadził się jednak na skraj bankructwa. W piwnicach miał jeszcze kilka tysięcy butelek lemoniady, której w zasadzie, uwielbiający piwo Bawarczycy, w ogóle nie kupowali. Wymieszał ową lemoniadę z piwem (historia mówi, że ciemnym!) w proporcjach pół na pół, szczycąc się, że właśnie wymyślił nowy napój - specjalnie dla rowerzystów, żeby biedni nie pospadali z rowerów w drodze powrotnej do domu. Napój nazywał się Radlermass ("Radler" to po niemiecku rowerzysta, "maas" to litr piwa). Tak właśnie narodziła się niemiecka alternatywa, dla brytyjskiego shandy (który jest mieszanką piwa i piwa imbirowego). Dzisiaj radlery są już popularne na cały świat, a karczma Kugleralm potrafi pomieścić 2000 gości na raz!

    Jak przebiegała degustacja?

    Myślicie, że smak z 1922 roku jest w jakimkolwiek stopniu spójny z tym, co możemy kupić dzisiaj opatrzone przyrostkiem "radler"? Jako degustanci, mieliśmy się o tym przekonać na własnych skórach. Pierwsza część wieczoru poświęcona została radlerom cytrynowym, druga - grejpfrutowym i innym, bardziej "wynalazkowym". A specjalnie dla Was, poniżej zebrałem również najlepsze cytaty z degustacji, które chyba idealnie odpowiadają całemu przebiegowi.


    1) Na pierwszy rzut poleciała popularna ostatnio Warka Radler, która smakowała nam podobnie do gazowanego napoju Helleny. Była strasznie słodka, na dodatek miała posmaki aspartamowe... Muszę jednak szczerze przyznać, że nie raz i nawet nie dwa, sięgnąłem po butelkę tej Warki w gorące, letnie popołudnie, po całym dniu pracy przy Marianówce. I nie ukrywam również, że wtedy bardzo fajnie mi podchodziła, dawała dużo orzeźwienia. Jednak w listopadowy wieczór - nic takiego nie dane mi było w niej wyczuć. Miernota i bidota.

    2) Na drugi ogień wzięliśmy równie popularnego Lecha Shandy - i tutaj również spotkało nas nie lada rozczarowanie. Produkt Kompanii Piwowarskiej pachnie i smakuje proszkiem do prania i witaminami w proszku. Znaleźliśmy tu również tak "bliskie" piwu aromaty jak płyn do płukania ubrań i tektura. Chyba najlepiej Shandy'ego charakteryzują dwa cytaty z tamtego wieczoru "Piwo z zaprawą lemoniadową" i "Skład jak w Breaking Bad"...

    3) Kiedy myśleliśmy, że gorzej już być nie może, spróbowaliśmy holenderskiej Bavarii Radler. W zapachu okazało się bardzo cytrynowe, nawet fajne, ale za to smak - okropna, sztuczna słodycz, wręcz jak cytrynowa landrynka. Brrrr...

    4) Po holenderskim paskudztwie daliśmy szansę jednemu z bardziej popularnych, słowackich producentów - Smadnemu Mnichowi. Niestety, smak tego radlera był równie podły jak poprzednika, dawało Coldrexem, marchewką z groszkiem lub miodem z cytryną. Najkrótsze podsumowanie jakie padło na temat tego piwa to "zbełtany kubuś marchewkowy" - ohyda!

    5) Zostaliśmy na dłużej przy słowackich wynalazkach i sięgnęliśmy po piwko o przydługiej nazwie Zlaty Bažant Radler Citron. W końcu trafiliśmy na coś, co nie było przesadnie słodkie. Aromat szedł w stronę limonki, w smaku orzeźwiająca, ściągająca cytryna. Cytat: "Najmniej paskudne z nich wszystkich" chyba dokładnie odpowiada naszym ówczesnym odczuciom na temat spróbowanych wcześniej radlerów...

    6) Czeski Staropramen ostatnimi czasy wypuścił nową serię Cool - a w tejże serii piwo Lemon i Grep. To pierwsze z nich smakowało jak nasze polskie odpowiedniki. Niestety - nie piwa, ale innych płynów, takich jak Zbyszko 3 Cytryny, czy Ludwik Cytrynowy. Przy próbie powąchania tego "piwa", aż poszczypało nas w oczy. Zapach straszny, jak rozgryziona witamina C. W smaku nieśmiała, dziwna goryczka...

    7) Steiger Radler to pierwszy klarowny produkt tamtego wieczoru. I chociaż większość z nas uznała, że ma aromat bandażowy, to jednak mnie najbardziej urzekło porównanie z "marynowanym kotletem z cytryną i papryką" - nie wiem kto był w stanie znaleźć aż tak szczegółowe porównanie, ale moja czapka z głowy :)

    8) Steiger Limetka znowu pachniał Kubusiem i landrynką. Apteka w citronowej postaci...

    9) Lubuskie Cytrynowe Slow Lime - kolejny polski radler. Tym razem pomimo całkiem możliwe, że naturalnego osadu - ten produkt pachniał kanałem. Gorzki, bandażowy, kwaskowaty, paskudny, cytrynowy Fervex... Tylko Tomkowi udało się wypić całą próbkę. Zdecydowanie najstraszniejsze, co nas do tej pory spotkało...

    10) "Jakbym nie wiedział to bym myślał, że to belg" - w piwnym świecie w odniesieniu do polskiego radlera, to chyba nie lada komplement, szczególnie biorąc pod uwagę jakość tego co do tej pory spróbowaliśmy... Jagiełło o smaku cytrynowym, bo to o nim mowa, miał aromat blonda. Smak jednak, pomimo tego, że było tam 99.87% piwa, był wyblakły, chociaż gorzkawy. Trochę jak przypalona szarlotka.

    11) Na pierwsze piwo, w którym czuć chociaż trochę chmielu przyszło nam nieco poczekać. Stephans Brau Beer & Lemon poza tym, że miał posmak słodzikowy, "chwalił" się składem w postaci: cykloaminiam sodu, acesulfon K, aspargam i sacharynian sodu - to chyba powinno wystarczyć za dowolny komentarz.

    12) Po tym jak przy naszej pierwszej degustacji pszenic, miejsce na podium zajął Lidlowy, puszkowy Graffenwalder - jego radlerowego odpowiednika uznaliśmy za faworyta. W rzeczywistości Graffenwalder Radler był wodnisty, płytki i smakował jak jakaś cytrynowa woda. Chyba dużo lepiej byłoby sobie kupić sprita i pięćdziesiątkę wódki...


    13) Sommersby w większości krajów jest cydrem. U nas jednak, aby być w zgodzie z prawem musiano nieco zmienić skład. Pewnie więcej o tym napiszę przy okazji indywidualnej degustacji Carlsbergowego trunku. Smakował trochę jak utarte jabłko - na początku kwaskowate, potem coraz słodsze. Nie waliło chemią, chociaż w składzie znaleźliśmy takie związki jak sorbian potasu, czy sacharoza (tak - wiem, że to drugie to związek cukrowy). I nawet mocne jak na radlera - 4.5%. Całkiem niezłe - nie spodziewałem się tego po tym, jak wiele razy szerokim łukiem ominąłem półkę, na której stał Sommersby.

    14) Przy tym "piwie", chcąc nie chcąc muszę się zatrzymać na nieco dłużej. Gniewosz Grejpfrutowy był prezentem dla blogerów od poznańskiego Setka Pub, podczas pierwszego polskiego Blog Dayu w Poznaniu. Słabo nagazowany płyn, prawie całkowicie pozbawiony piany, smakujący marchewkowym Kubusiem o wyblakłej, sztucznej goryczce, był równocześnie piwem, które Setka Pub zdecydowało się oznaczyć swoją wlepką z napisem (z tego co pamiętam) "Piwna rewolucja trwa".Panowie z poznańskiego pubu - litości! Czy Wy w ogóle spróbowaliście tego, co firmujecie swoją nazwą? Przecież tego "KOMPLETNIE nie da się wypić". "Ludzie za to płacą", pomimo że nawet "kranówa jest lepsza". Wydaje mi się, że powinniście nieco bardziej pilnować, co za produkty firmujecie swoimi wlepkami, jeśli chcecie zachować wiarygodność miejsca, w którym można się napić dobrego piwa... Gniewosz Grejpfrutowy zdecydowanie do tej grupy nie należy!
    EDIT: Powyższy tekst został wykreślony z prostej przyczyny - jak (pewnie bardzo słusznie) wytknięto mi w komentarzach do niniejszego postu - Panowie z Setka Pub w Poznaniu w ten sposób zażartowali z blogerami, dając im paskudnego Gniewosza z pełną premedytacją. Sypię głowę popiołem i przepraszam za "czarny PR" :)


    15) Kolejny Stephans Brau - tym razem grejpfrutowy. I chociaż faktycznie czuć ten owoc w zapachu, to potwornie mdląco słodki smak zdecydowanie odrzucił nas od dalszej degustacji...

    16) I kolejna powtórka, tym razem słowacka. Zlaty Bažant Grep ma wyjątkowo delikatny zapach grejpfruta. Podobnie od cytrynowego - ten nie zmęczył nas swoją słodkością. Bez problemu dało się dopić do końca.

    17) To chyba reguła, że czeski, czy słowacki browar, który posunął się do produkcji radlera, od razu pomyślał o grejpfrutowym odpowiedniku. Staropramen Cool Grep pachnie apteką, jodyną i bandażami, chociaż był "tylko w połowie tak zły jak Gniewosz". Pojawiły się też porównania do toaletowych detergentów, chociaż te akurat Wam daruję :)

    18) Steiger Radler Malina - "znalazłem k**** Graala dzisiaj" (to akurat był sarkazm), "Wydaje mi się, że mam gorączkę", "tylko brakuje mi lipy" - to tylko niektóre komentarze, które pojawiły się przy tym piwie. I chociaż z pozoru, niewiele one mają wspólnego ze złotym trunkiem, to jednak dobrze odpowiadają tym rozcieńczonym mydlinom, smakującym trochę jak woda z sokiem Paola, które było nam "dane" spróbować. Tylko Hana była w stanie dopić całą próbkę - ale to pewnie dlatego, że już późno było :)

    19) Pierwsze i jedyne piwo o smaku czarnej porzeczki, tamtego wieczoru, to Samson Černy Rybiz. Różowa piana, paskudny, zdecydowanie za słodki smak, czerwony kolor podchodzący pod "jakbym żuła mokrą szmatę" - omijać szerokim łukiem, jakkolwiek ciekawym eksperymentem by miało się wydać.

    20) Kolejny spróbowany Steiger, tym razem imbirowy, smakował "mop stojący w szafce, który nie zdążył wyschnąć", albo jak "buty ortopedyczne". Po raz kolejny wyrażę zdziwienie, skąd moi współtowarzysze degustacji znają takie smaki :) Fakt faktem - "piwo" było obrzydliwe.

    21) Na sam koniec została nam kolejna Warka Radler - tym razem wersja butelkowa (ta pierwsza była lana z puszki). Ta była nieco lepsza od poprzedniczki, przede wszystkim mniej słodka. Obawiam się jednak, że było to spowodowane całą masą syfów, jakie wcześniej spróbowaliśmy...


    Podsumowanie

    Podsumowanie niestety będzie bardzo gorzkie i mało zachęcające do samodzielnych degustacji powyższych piw, więc zatwardziali fani Warki Radler, czy Lecha Shandy powinni pewnie opuścić ten paragraf.
    Ja naprawdę nie wiem, jakim cudem co rusz w gazetach, czy na portalach internetowych idzie przeczytać, że radlery w Polsce zdobywają coraz więcej rynku. Prawda jest taka, że w zasadzie żaden spróbowany przez nas produkt nie zasługuje na to, żeby dobrowolnie i bez przymusu wydać na niego nawet dwa złote. Większość z nich nie zasługuje nawet na to, żeby na etykiecie, czy puszce napisać słowo "piwo". Miliony Polaków, na co dzień pijących tylko słabe, ale popularne piwa z dużych koncernów przerzucają się na jeszcze słabsze, a co gorsza jeszcze bardziej trujące produkty, próbujące się nazywać radlerami. Wydają miliony monet (z moich obserwacji wynika, że standardowy radler jest u nas droższy od standardowego "koncerniaka") na sztuczną, paskudną, dosładzaną chemię. Apeluję do Was - obudźcie się! Przepłacacie za syf, który nie ma nic wspólnego z pierwotnym Franzowym radlerem i który wcześniej czy później wywierci Wam dziurę w brzuchu, podczas gdy każdy z Was może sam sobie przyrządzić radlera. Gorąco zatem polecam lekturę kolejnego paragrafu!

    Jak zrobić radlera w domu?

    Ostatnim etapem naszej degustacji było własnoręczne przygotowanie radlera na wzór tego, jaki w 1922 powstał w okolicach Monachium. Adam (nasz stosunkowo świeży degustacyjny tawarisz) przyniósł ze sobą Svijanskiego Rycerza i butelkę toniku Schweppsa. Okazało się, że po wymieszaniu obu w stosunku mniej więcej pół na mniej więcej pół "uwarzyliśmy" lepszego i bardziej naturalnego radlera niż zdecydowana większość tych, za którymi stoją profesjonalne browary. I chociaż zgodnie uznaliśmy, że pewnie każdy z tych składników lepiej smakowałby osobno, to jednak urzekło nas w końcu to, że udało się wypić coś, co nie było przesadnie słodkie - własnoręczna mieszanka okazała się prawdopodobnie najlepszym dzisiaj obiektem degustacji.




    środa, 12 grudnia 2012

    Pinta - Stare ALE jare!

    Podczas ostatniego pobytu w Warszawie, przy okazji Akademii Pilsner Urquell, miałem okazję zawitać do świetnej knajpki - Po Drugiej Stronie Lustra (o której już niedługo będziecie mieli okazję u mnie przeczytać). Tam z polecenia przesympatycznej barmanki, pierwszy raz spróbowałem Altbiera z Pinty, czyli piwa "stare ALE jare". Nie wiem czemu, ale bardzo długo zajęło mi zanim przekonałem się do dania mu szansy - gdzieś podświadomie czułem, że będzie nudne i płaskie. Czy tak faktycznie było? A może moje obawy okazały się bezpodstawne? O tym wszystkim przeczytacie w poniższych paragrafach. Zanim jednak o samym piwie, to chciałem skrobnąć kilka słów o gatunku, w jakim zostało ono uwarzone. Zdaje mi się, że Altbiery nie są bardzo popularne na naszym rynku, pomimo że pochodzą ze stosunkowego "bliska", bo zza naszej zachodniej granicy, a konkretniej z Dusseldorfu.

    Prawo czystości piwa z 1516 roku zabraniało warzenia złotego trunku w Bawarii latem, ale dzięki temu że w Nadrenii klimat był nieco chłodniejszy, tamtejsi piwowarowie mogli eksperymentować przez cały rok. Tak właśnie narodził się Altbier - miedziano-brązowy ale górnej fermentacji, wyróżniający się delikatnością, balansem między słodem, a chmielem i wyraźnymi owocowymi nutami. Typowy Alt ma między 4 a 7% alkoholu, dobrze czuje się podany do kuchni niemieckiej i mięs z grilla w temperaturze 7 do 10 stopni.

    Jeśli chodzi o drugą część nazwy, to "Sticke" jest odpowiednikiem sekretu i wzięło się z czasów, gdy za skład piwa często odpowiadało nieco losowości i tego, co się akurat piwowarowi zmieszało. Powstawały nieco różniące się od Altbierów wersje, których skład zostawał owiany nutką tajemniczości. Dzisiaj jednak, spora część browarów bez zająknięcia wyjawia składniki i receptury swoich produktów (do tej grupy należy również opisywana przeze mnie właśnie Pinta), toteż przyjęło się, że Sticke ma bardziej charakter marketingowy, oraz że oznacza nieco bardziej chmieloną i bogatą w smaku wersję Altbiera.


    Fakty:

  • 14 stopni Blg, 5.0% alkoholu
  • Gatunek: Altbier, Sticke
  • Browar: Pinta + Browar na Jurze
  • Pasteryzowane

  • Z zewnątrz:

    Butelka Altbiera z Pinty, podobnie jak inne etykiety z tego browaru, dostarcza całkiem sporo ciekawych informacji. Na początek przeczytamy tu pochodną tego, o czym było we wstępie - że raz w roku Altbiera warzy się w mocniejszej i odważniej chmielonej wersji, uzyskując Sticke. W składzie znajdziemy trzy słody - monachijski, pilzneński i Carared. Pewnie dla nikogo nie będzie zaskoczeniem obecność wyłącznie niemieckich chmieli w piwie - Spalt Select i Hersebrucker. Informację o drożdżach Wam daruję :). Całość etykiety utrzymana jest w "nowoczesnym" Pintowym charakterze. Na kremowym tle powiewa niemiecka flaga, rozwiewając wszelkie wątpliwości, który kraj jest "ojcem" Altbierów.


    Od środka:

    Mrrau - cudo! Po przelaniu do sniftera, piękne bursztynowo-herbaciane piwo, przykryło się całkiem pokaźną, ale jak dla mnie nieco zbyt krótkotrwałą, brunatnawą pianą. Mieszanina drobnoziarnistych i nieco większych bąbelków, radośnie strzela pokazując płyn o prześlicznej barwie. W zapachu dominują owoce - maliny, czerwone porzeczki i chyba przede wszystkim orzechy. Im dłużej piwko stoi, tym bardziej słodowe akcenty zaczyna przybierać. Każdy łyk ma nieco palony i gorzkawy posmak, wymieszany z owocową delikatnością. Nagazowanie piwa jest średnie, ale raczej idące w stronę większego. Generalnie - całość strasznie pijalna i patrząc jak resztki piany osiadają na ścianach kufelka, to trochę szkoda że piwo tak szybko znika z butelki.


    Podsumowanie:

    Pamiętam, że gdy pierwszy raz sięgałem po szklankę Starego ALE jarego w PSDL, to byłem nieco sceptyczny. Nie kojarzyło mi się ono z goryczką, a raczej z pełnością smaku. Nie wiem skąd takie utrwalenie - może kolorystyka etykiety? W rzeczywistości już po pierwszym łyku wiedziałem, że to piwo z Pinty musi znaleźć się na Jasnym Pełnym. Za każdym razem kiedy piję Stare ALE jare, jest to bardzo przyjemne pół godziny mojego życia. Człowiek chwilę posiedzi, pozastanawia się nad tym wszystkim co za oknem. Generalnie przy takim trunku idzie zrozumieć pojęcie sesyjności. Serdecznie Wam polecam i zapraszam do degustacji. Pozostaje ocena - zasłużone 9 kufelków i rekomendacja, której już baaardzo dawno nie było :)


    poniedziałek, 10 grudnia 2012

    NoName z browaru NoName vel. Żubr Ciemnozłoty

    Nieco ponad dwa tygodnie temu napisał do mnie pan z agencji reklamowej, chcąc wysłać mi piwo marki, z którą współpracują. Szybki rekonesans po internecie wykazał ową markę, jako jedną z wiodących, koncernowych marek w kraju. Nauczony nieco doświadczeniem Trybunała Niefiltrowanego, wyznaję zasadę że im większy browar, warzący piwo tym większy niepokój przed prezentem. Wziąłem się toteż na sposób i jak tylko dostaję pytanie o podanie swoich danych adresowych, od razu piszę, że chciałbym wiedzieć jakie są oczekiwania "darczyńcy" w stosunku do mnie. Czy chce, żeby piwo zostało opisane na blogu, ale licząc się z tym, że ocena ta będzie moja, subiektywna i możliwe, że krytyczna. Jeżeli ktoś poprosiłby mnie o przesłanie oceny na maila, nie umieszczając jej na blogu - pewnie bym tak zrobił. W końcu jest tak wiele piw do oceny, że brak jednego czy dwóch nie powinien dla nikogo stanowić problemu. Do tej pory nie spotkałem się jednak jeszcze z takim stwierdzeniem - widać, że wraz z wielkością browaru idzie chyba wiara w wybitne umiejętności piwowarów tam pracujących. Ciekawe jak na tym tle wypadnie nasz dzisiejszy bohater :) Może już nie ma co Was dłużej trzymać w niepewności - dzisiejszy wpis poświęcony będzie Żubrowi Ciemnozłotemu!


    Fakty:

  • Gatunek: Strong lager
  • Producent: Kompania Piwowarska
  • 15% ekstraktu, 6.9% alkoholu

  • Z zewnątrz:

    Trzeba przyznać, że butelka bez żadnych etykiet to raczej marna praca dla blogera, chcącego przekazać jak najwięcej informacji. Starając się uszanować fakt, że przesyłkę dostałem nieotagowaną - nie kupowałem kolejnej butelki Ciemnozłotego Żubra tylko po to żeby wiedzieć co znajdzie się tam na etykiecie (drugi powód jest taki, że dopiero po przetestowaniu tego piwa na tym egzemplarzu, zadecyduję czy dać szansę kolejnej butelce). Kapsel po zdrapaniu klejącego papierka - czarny z nazwą i 1768 rokiem.


    Od środka:

    Otwarcie butelki nie przyniosło żadnego syku. Dopiero po chwili w butelce coś się poruszyło i bąbelki gazu zaczęły wędrować ku szyjce. Chyba nieco za bardzo schłodziłem piwo - będę pamiętał, żeby przy tworzeniu opisu dać mu się minimalnie ogrzać. Po przelaniu do sniftera pojawiła się około centymetrowa, śnieżnobiała piana z nielicznymi większymi bąbelkami. Pierwsze co mi się z nią skojarzyło to wyciśnięcie gąbki pełnej płynu do mycia naczyń. Żubr nie przywitał mnie absolutnie żadnym zapachem. Wąchałem, wąchałem i nic. Dopiero po ogrzaniu i intensywnym zamieszaniu dało się wyczuć bardzo delikatne i niezdecydowane nuty słodowe. Kolor ładny, bursztynowy. Trzeba jednak przyznać, że smak był dla mnie rozczarowujący. Po Żubrze Ciemnozłotym spodziewałem się albo paloności, albo zdecydowanej goryczki. Nie znalazłem ani jednego, ani drugiego. Co więcej - gdy przeczytałem na stronie Żubra, że charakteryzuje się on "bogatym, wielowymiarowym, idealnie zbalansowanym smakiem, który spełni oczekiwania najbardziej wymagających piwoszy", albo "rozgrzewające, o ładnej bursztynowej barwie i wyczuwalnym aromacie chmielu, karmelu, toffi czy miodu" to zacząłem się zastanawiać czy na pewno piję to samo piwo... Na upartego znalazłbym tu mićku pićku karmelu, ale miód? wielowymiarowy smak? rozgrzewające piwo? Wolnego!


    Podsumowanie:

    No niestety - Żubr Ciemnozłoty nie wnosi nic nowego, ani interesującego na koncernową piwną scenę (już nie mówię o tej z browarów rzemieślniczych, czy regionalnych!). Coś co zostało zareklamowane jako egzemplarz wyróżniający się w stadzie (nie dalej jak dzisiaj widziałem reklamę z połyskującym zwierzakiem) w rzeczywistości trzyma stały, niski poziom starego trunku. Żubr, który miał się wyróżnić - pokazać pazur i "wielowymiarowy smak", w rzeczywistości hasa po łące w różowych stringach.
    Ostatnie słowo należy się tez samemu pomysłowi kampanii reklamowej. Według mnie rozesłanie nieotagowanej butelki piwa do blogosfery to strzał w dziesiątkę. Każdy z nas jest człowiekiem, mniej lub bardziej wychowanym na hejtowaniu koncernowych marek, więc możliwość pseudo-blind-tastingu nowego piwa, dawała szansę na nieco bardziej obiektywne spojrzenie na zawartość butelki. Piszę w czasie przeszłym, bo cała akcja była jednak nieco spóźniona. Przesyłki do blogerów poszły w momencie, kiedy już każdy piwosz amator wiedział o tym, że stajnia Żubra się rozszerzy. Reasumując - pomysł bardzo fajny, timing fatalny...
    Żeby nie zakończyć tego wpisu tak strasznie czarno - humorystyczny akcent ze strony o Białowieży: Warto sobie uświadomić, że to turysta wkracza w środowisko życia żubra! Dlatego mając to szczęście i obserwując ten uratowany od wymarcia gatunek, lepiej pozostać na dystans. W żadnym wypadku nie należy zakłócać spokoju tych potężnych ssaków.

    Długo nie mogłem się zdecydować jeśli chodzi o ocenę, bo wahałem się między 2, a 3. Szybka sonda przeprowadzona wśród ośmiorga moich znajomych powiedziała - zaniżyć (5), zawyżyć (2), "zrób jak uważasz" (1).


    poniedziałek, 3 grudnia 2012

    Akademia Pilsner Urquell

    Powrót pociągiem z Warszawy do Krakowa niedzielną, wieczorową porą to aż za dużo czasu na napisanie kolejnego wpisu na bloga. A jest o czym pisać, bo i okazja była zacna! Marka Pilsner Urquell zaprosiła część piwnej blogosfery na 2-dniowe warsztaty piwne z Maćkiem Chołdrychem (założycielem serwisu piwoznawcy.pl), które finalnie przygotować nas miały do egzaminu Cicerone Certified Beer Server. Pozwólnie jednak, że zacznę od początku.

    Jak myślicie - co robi każdy normalny człowiek, który musi wstać o 4 rano na pociąg? Brawo! Śpi! Niestety nie zaliczam się chyba jednak do normalnych ludzi, o czym piątkowej uświadomiła mnie moja komórka, mówiąc że po skończonym filmie i 3 piwkach zostało mi 3 godziny i 14 minut drzemki. Na szczęście nie takie rzeczy robiło się na studiach i zarwaną noc udało mi się nieco odrobić w pociągu. Po ponad 6.5 godzinach jazdy (z głośnika pan usilnie starał się przeprosić za półtorej godziny opóźnienia) - Marianek stanął na naszej stołecznej ziemi w najwyższym biurowcu, w najwyższym biurowcu, po którym dane mu było stąpać. Nie obyło się to oczywiście bez niespodzianki - u nas w naszej krakowskiej wiosce nie ma chyba takich zmyślnych wind jak w Wawie, toteż ochroniarz musiał mieć niezły ubaw mówiąc mi "pan to musi ten biały pasek przycisnąć, żeby windę zawołać". I faktycznie - coś co na pierwszy rzut oka wyglądało jak pułapka zapadka z najstarszego Prince of Persia przywołało windę. Zażenowany moją chwilową fajtłapowatością wszedłem do sali, gdzie siedziało już kilka uśmiechniętych, znajomych twarzy z Piwnego Blog Daya.

    Widok z pubu Kompanii Piwowarskiej - 18 piętro!

    Kolejne półtora dnia upłynęło nam na słuchaniu przeciekawych prezentacji Maćka. O wszystkim co związane z piwem - o tym z czego się składa, jak się je warzy, jak powinno smakować, a jak smakuje. I dlaczego tak smakuje. I jak pachnie. I dlaczego tak, a nie inaczej. Dorzucając do tego informacje jak ocenić piwo, jakie są jego gatunki i rytuały podawania, i tak nie wymieniłem wszystkiego o czym Maciek mówił. Masa wiedzy, podanej w świetny sposób, na luzie i z uśmiechem została przez nas wchłonięta tak, że nawet nie czuliśmy upływającego czasu.

    Piwna sensoryka, czyli czemu to piwo pachnie kukurydzą, a to skarpetkami?

    Były też ćwiczenia bardziej praktyczne - od technik degustacji zaczynając, na blind tastingu (który muszę się pochwalić, że poszedł mi znacznie lepiej niż ten na Piwnym Blog Dayu) i wąchaniu różnych aromatów piwa w kapsułkach (z których każda kosztowała chore pieniądze!) kończąc. Naprawdę ciężko wymienić całą wiedzę, jaką dane nam było posiąść podczas tych dwóch dni. Wierzę, że dzięki temu moje oceny będą dla Was jeszcze wartościowsze i że część z tej wiedzy uda mi się przekazać w kolejnych postach, albo werbalnie przy kuflu czegoś dobrego.

    Uwierzycie, że każda z tych pigułek, do zmiany pół litra piwa w coś o nieco innym smaku kosztuje 310 złotych?!

    Sobotni wieczór zakończyliśmy mini-maratonem po warszawskich lokalach. Najpierw nawiedziliśmy Gorączkę Złota, w której odbywała się premiera Końca Świata - nowego piwa z Pinty w fińskim stylu sahti, uwarzonego bez chmielu, ale za to z owocami jałowca. Ciężko mi jakoś profesjonalnie ocenić to piwo, bo nie mam absolutnie żadnego punktu odniesienia - sahti to tak "egzotyczny" i niszowy gatunek piwa w Polsce, że nie dane mi było go wcześniej próbować. Jeśli miałbym powiedzieć subiektywnie - to mi nie smakowało. Wielki ukłon dla chłopaków z Pinty za odwagę i chęć do propagowania innych gatunków piwa niż jasne, ciemne i pszeniczne, ale dla mnie Koniec Świata był zdecydowanie za słodki. Nie znalazłem tam też tych zapachów jałowcowych, które pamiętam z domu na wsi (ale to było dawno, więc i ta pamięć może być nieco zaburzona) i w ogóle w mojej opinii - to sahti można by też serwować jako pszenicę i wielu piwoszy-amatorów nie widziałoby różnicy. Niemniej - sam powstrzymam się od dalszej oceny piwa z piwodu braku możliwości odniesienia - natomiast Was gorąco i zdecydowanie zachęcam do spróbowania go przy najbliższej okazji. Doceńmy to, że takim browarom jak Pinta chce się ganiać po lesie szukając jałowca i dajmy szansę temu "nowemu" gatunkowi.

    Po Gorączce Złota przenieślśmy się do "Po drugiej stronie lustra". Nie będę tu nic więcej pisał o tym miejscu, bo lokal taki jak ten zasługuje na swoje własne miejsce na Jasnym Pełnym i takie miejsce dostanie jak tylko uporządkuję wspomnienia z reszty soboty.

    Podział piw ze względu na rodzaj fermentacji

    Reasumując - to były fantastyczne dwa dni, wypełnione genialnymi prezentacjami, sympatycznym towarzystwem i przepysznym piwem i jedzeniem. Część z Was wiedziała o tym, że po pierwszym Piwnym Blog Dayu miałem mały redaktorski kryzys. Nie wchodząc w szczegóły dlaczego tak było - straciłem nieco zapału do bloga. Na szczęście eventy takie jak Akademia Pilsner Urquell na nowo i ze zdwojoną siłą dają mi wiarę w to, że to co robię ma sens.

    Sensoryczny profil piwa Pilsner Urquell

    Z tego miejsca chciałbym serdecznie podziękować:
  • Maćkowi Chołdrychowi z piwoznawcy.pl za kilka garści piwnych anegdot, dzięki którym będę teraz pożądanym ciachem w towarzystwie, za wiedzę z prezentacji i przede wszystkim za ich rewelacyjne poprowadzenie
  • Marlenie i Łukaszowi - PR Mistrzom, dzięki którym zostałem zaproszony ma taki event, o którym naprawdę nie da się powiedzieć ani jednego złego słowa i za całą siatkę kapsli, z którą wracam do domu
  • Patrykowi - ambasadorowi marki Pilsner Urquell za udostępnienie nam trzeciej, najwyżej położonej knajpy w kraju (prawdopodobnie)
  • obecnym na evencie blogerom - za super towarzystwo i nowe spojrzenie na etykiety AleBrowaru. Od tej pory patrząc na Sweet Cow zawsze będę widział "racice z ejakulacją"
  • obsłudze PDSL - za uśmiech, szarlotkę i cierpliwość do wstawionego Marianka
  • no i Wam - za to, że doczytaliście ten długi post do prawie-końca


  • Weekend cudny - szkoda, że już się skończył. Jeszcze kilka dni temu nigdy bym się nie spodziewał, że wracając w pociągu gdzie z jednej strony atakuje mnie "Nieodporny rozum", a z drugiej "zioło, raz dwa trzy, zioło, to mój hip hop ziom!" (miałem bardzo trudny przedział) będę tęsknił za ludźmi, których przed chwilą zostawiłem w stolicy...

    poniedziałek, 26 listopada 2012

    Dynia numero Uno! - Naked Mummy z AleBrowaru!

    Przed chwilą udało mi się dorwać jeden z ostatnich Dyniamitów w sklepie. Tym większa radość, że w Strefie na kranie leży naga mumia, albo jak kto woli naga mamuśka, jakkolwiek perwersyjnie by to nie brzmiało :). Ostatnio polski piwny świat został wręcz rzucony na łopatki, dość innowacyjnymi piwami jak na nasz rodzimy, zatwardziały, lagerowy rynek. W mojej prywatnej czołówce dziwności, które trzeba spróbować, znajduje się nowy czosnkowy aromat z Kormorana, którego nie miałem jeszcze okazji zakosztować, oraz właśnie dwóch reprezentantów piw dyniowych. Jeden z Pinty i jeden, dzisiejszy bohater z AleBrowaru.

    Wiem, że zdjęcia wyglądają, jakbym je robił mopem. Przepraszam za to - po lepszej jakości fotki zapraszam chociażby do Browarnika Tomka


    Fakty:

  • Piwo niepasteryzowane, sezonowe na jesień
  • 16 stopni ekstraktu, 6.2% alkoholu
  • Cena pół litra lanego piwa - 11 złotych
  • Piwo z rzadko u nas spotykanego gatunku pumpkin ale

    Z zewnątrz:

    Piwo, przeze mnie spróbowane było w wersji lanej, podanej w firmowej szklance AleBrowaru, co udało mi się już w fantastyczny i w pełni profesjonalny sposób uchwycić na powyższych zdjęciach. Moje Naked Mummy przykryte jest szczątkową, cieniutką białą pianką (w tym miejscu tym bardziej wolę się trzymać wersji o nagiej mumii niż mamuśce). Owa piana przykrywa delikatnie mętny, ciemno-bursztynowy trunek. Kolorystycznie prezentuje się to bardzo estetycznie i ładnie - jedynie do braku piany można by się nieco przyczepić. Ciekawe jakie doznania przyniesie degustacja "organoleptyczna"?

    Od środka:

    Muszę ze wstydem przyznać, że jeżeli ktoś podsunąłby mi pod nos Naked Mummy, a ja miałbym zawiązane oczy, to chyba nigdy bym nie powiedział, że piwo zawiera dodatki dyni. Albo aromat jest dla mnie za słabo wyczuwalny (co jest bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę moje żenujące wyniki z ostatniego blind-tastingu), albo zapach pestek dyni, które czasem zdarza mi się chrupać, nijak się ma do tego czym pachnie Mumia. Jeżeli druga opcja okaże się prawdziwą, to znaczy że muszę nadrobić swoje zaległości i zacząć truć moją małżonkę o jakieś ciasto dyniowe. Zapach, jak zacząłem już pisać, jest bardzo delikatny i ciężko powiedzieć mi o nim cokolwiek więcej. Z opisywanych tutaj cynamonu, wanilii, czy imbiru - nie udało mi się za wiele wyczuć... Jeżeli chodzi o smak to przeżyłem miłe zaskoczenie. Dynia zawsze kojarzyła mi się ze słodyczą niż z bardziej zdecydowanym smakiem, a już pierwszy łyk Nagiej Mumii uderzył mnie w gardło dość intensywną goryczką. Absolutnie nie jest ona narzucająca się. Przyjemnie zostaje w ustach. Ale też można zauważyć tu coś innego - im dalej w kufel, tym ta goryczka zaczyna zanikać. W ogóle smak zmienia się na nieco bardziej słodowo-słodkawy, a w zapachu czuję miodowe pastylki, które dawno dawno temu mój dziadek kupował od Apipolu. A może to była marka Apipol, a kupował je w Herbapolu? Nevermind. Naked Mummy rozbiera się jeszcze bardziej w trakcie pół litra. Z ostrej, dość goryczkowej mamuśki, staje się panią w ciepławych bamboszach. Z jednej strony fajnie że można zaobserwować taką zmianę. Z drugiej - bardziej podchodzi mi pierwsza wersja.

    Podsumowanie:

    To, co trzeba napisać przy opisie Mumii to to, że piwo jest fajnie pijalne. Nie miałbym teraz kompletnie żadnego problemu żeby sięgnąć po kolejny kufel. Co więcej - gdyby nie fakt, że za chwilę czeka mnie degustacja radlerów, a na kranach Strefy Piwa jest moc piw, które muszę spróbować, pewnie sięgnąłbym po drugą szklankę. Jest jeszcze jedna obserwacja. Myślę, że dość istotna dla chłopaków z AleBrowaru. Dobór nazwy to strzał w dziesiątkę! Podczas powstawania tego wpisu, poza grupką ludzi, którzy stwierdzili, że "te piwa to jakieś specjalne, chodźmy lepiej na Tyskie", w zasadzie każdy zwrócił uwagę na tego pumpkin ale'a. Z 12 pozycji na kranach Naked Mummy okazała się najbardziej elektryzująca i przykuwająca wzrok - a o to chyba chodziło! Ludzie, którzy kompletnie nic nie wiedzieli o tym piwie, sięgali po nie, bo "nazwa mnie zaciekawiła", albo "fajna gra słów - muszę tego spróbować". Nie mogę tego nie docenić. A w dodatku, za super pijalność, miłą goryczkę, odwagę i super butelkę (na temat której nie mogłem się tutaj za bardzo wypowiedzieć) - 7.5, siłą braku grafik, zaokrąglone do 8 kufelków!



  • środa, 26 września 2012

    Trybunał Niefiltrowany

    Jakiś tydzień temu na moją blogową skrzynkę pocztową przyszła wiadomość od pana Pawła z browaru Sulimar z informacją, że ma dla mnie ich nowe piwo do spróbowania. Spółkę kojarzę głównie z Corneliusów, więc pomyślałem że pewnie pod tą banderą browar wprowadza na rynek nową markę. Tym większe było moje zdziwienie, gdy pan Paweł z bagażnika wyjął ośmiopak małych buteleczek Trybunała - tym razem w wersji Niefiltrowanej. A tym większa duma, ponieważ piwo nie jest jeszcze dostępne w sprzedaży. W sklepach pojawi się za mniej więcej tydzień. Browar Sulimar chce jednak wcześniej poznać opinie piwnych blogerów. Moją prywatną możecie znaleźć poniżej.


    Fakty:

  • Piwo gatunku pils, jasne, pełne
  • 5.0% alkoholu, b.d. dot. ekstraktu
  • Producent: browar Sulimar z Piotrkowa Trybunalskiego
  • Piwo pasteryzowane ale niefiltrowane
  • Cena: jeszcze nieznana

  • Z zewnątrz:

    Jak już powiedziałem, Niefiltrowana wersja Trybunała jest rozlewana do "bączków" - małych, brązowych, bezzwrotnych i pękatych buteleczek o pojemności 330ml. Dla mnie bomba - nie będę musiał na siłę kupować piw, żeby mieć butelki do rozlewu swojego wymarzonego piwa! Główna etykieta Trybunału wygląda trochę jak zrobiona w prostym programie graficznym - nie jest przesadnie napchana fajerwerkami i przyjemnie komponuje się z butelczyną. Rozbijając ją na części dostaniemy dwie daty. W 1927 ukończono Wieżę Ciśnień - jeden z najbardziej znanych symboli miasta. Druga data jest zamknięta nad herbem miasta, datowanym jeszcze na czasy województwa piotrowskiego. 1217 to rok powstania najstarszego dokumentu, wspominającego o Piotrkowie. Wiadomo jednak, że osada która przeistoczyła się w późniejsze miasto, istniała już w VIII wieku. Na etykiecie znajdziemy również informację, że tradycje browarnicze w tym mieście sięgają XIII wieku. Długo szukałem o tym jakiejś wzmianki i mi się udało, jednak wytłumaczenie tego jest chyba nieco trudniejsze niż mi się wydawało. Z przyjemnością odsyłam Was na stronę Bractwa Piwnego. Co jeszcze? Budynek ratusza z XV wieku, szyszka chmielu i dwa kłosy jęczmienia :). Na kontretykiecie poza standardowymi elementami znajdziemy wytłumaczenie, jak i dlaczego powstaje Niefiltrowana wersja Trybunała:

    Dla pełni smaku nie filtrujemy, jednak prawidłowo pasteryzujemy, bo dbamy o jakość naszego piwa. Trybunał Pils jest rześki, nie brakuje mu goryczy, a brak filtracji zwiększa walory odżywcze.

    Czy z tego aby czasem nie wynika, że Trybunał Niefiltrowany w rzeczywistości nazywa się Trybunał Pils? Ciężko powiedzieć... Ostatnia sprawa, która mnie nieco zmieszała, to bardzo koncernowo brzmiące "Zawiera słód jęczmienny". Pilnowanie tajemnicy marketingowej to jedno, ale równocześnie daje to trochę za dużo miejsca na dodanie do piwa czegokolwiek. Nie mówię tu konkretnie o Trybunale, ale o tym, że może w Polsce powinien być obowiązek dokładnego wymienienia w składzie, występujących tam elementów. Na szczęście dociekliwy Mateusz z Podcastu o piwie ustalił, że w tej wersji Trybunała znajduje się słód pilzneński jasny, a z chmieli użyto Marynkę na goryczkę i Lubelski na aromat.


    Od środka:

    Mój egzemplarz Trybunała Niefiltrowanego należy do piw, które przy nalewaniu bardzo kojarzą mi się z gazowanymi napojami typu pepsi. A to wszystko za sprawą piany, która bardzo szybko się pojawia, ale niestety równie szybko znika, przy głośnym akompaniamencie pękających bąbelków. Po napełnieniu kufelka możemy faktycznie zaobserwować jasnobrązową barwę, przyjemnie mętnego trunku. Zapach jest bardzo, bardzo delikatny z ledwie wyczuwalnymi, rześkimi nutami słodowymi. Poza tym ciężko jest wyczuć cokolwiek innego. Wysycenie piwa jest na bardzo udanym poziomie - nie szczypie bardzo w język i nie zmusza do przerwy przed kolejnym łykiem. Smak, podobnie jak zapach, nie ma dominującego charakteru. Nie odnajduję tutaj nawet średnio intensywnej goryczy, ani żadnego unikatowego posmaku. Mimo to Trybunał jest bardzo sesyjny - przyjemny do wieczornej degustacji.

    Podsumowanie:

    Trybunał Niefiltrowany nie jest piwem unikatowym na polski rynek. Nie wnosi w zasadzie nic, czego by już wcześniej nie było, ale równocześnie staje opozycją do opitych już chyba wszystkim koncerniaków. Przy potencjale dystrybucyjnym spółki Sulimar ma szansę na długo zagościć w wielu polskich domach, ale trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że raczej będą to domy wychowane na tyskaczach, czy innych żubrach. Dla kogoś, kto po piwie oczekuje czegoś niepowtarzalnego i wyjątkowego, Trybunał Niefiltrowany to za mało. Może gdyby nieco bardziej wyróżniał się goryczką i poszedł trochę w kierunku Pilsnera, to byłby nieco bardziej unikatowy. Jednak bez tego, w mojej opinii - 5 kufelków. Zachęcam do własnoustnej degustacji! Podzielcie się ze mną swoją opinią!





    wtorek, 25 września 2012

    Jak to się wszystko zaczęło?

    Kontuzja gardła jest dobrym pretekstem, żeby w końcu zająć się postami, nie wymagającymi high-levelowych umiejętności organoleptycznych. W końcu uda mi się zacząć projekt, z którym nosiłem się już od pewnego czasu, o hipertajnym kryptonimie "Dalekosiężne, Usłane Problemami, Piwowarskie Ambicje" - w skrócie - "DUPPA". Najsampierw - o tym jak te wszystkie ambicje wykiełkowały.


    Długo się zastanawiałem nad tym jak zatytułować pierwszy post, który zostanie zamieszczony w dziale męczarni piwowara. Przebrnąłem przez dumny "Od piwosza do piwowara", ale to byłby zdecydowanie zbyt górnolotny tytuł o kimś, kto nie uwarzył jeszcze ani jednej warki. "Od piwosza do początkującego piwowara" ma za dużo "P". W końcu stanęło na najprostszym możliwym tytule, chyba najwierniej odzwierciedlającym obecny stan rzeczy i nie budzący zbyt dużych płonnych nadziei na rewelacyjny i jedyny w swoim rodzaju efekt (który oczywiście musi nastąpić!).

    Cały początek mojej bardzo krótkiej przygody z piwowarstwem zaczął się od tradycyjnego przeglądania sąsiednich blogów piwnych, w celu zobaczenia jak i o czym piszą koledzy. Od linku do linku, jakoś trafiłem na Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych, które wydaje kwartalnik "Piwowar". Mój wzrok od razu utkwił w głównym tytule zerowego numeru "10 kroków do piwa, uwarzonego własnoręcznie". Myślę sobie - "Hmm... nigdy nie miałem problemów z instrukcjami, 10 kroków to niedużo - może warto dać temu szansę?". A że numer ten jest dostępny online, szybko przystąpiłem do lektury poniższych kroków:

  • 1. ŚRUTOWANIE SŁODU
  • 2. ZACIERANIE
  • 3. FILTRACJA
  • 4. GOTOWANIE
  • 5. CHŁODZENIE
  • 6. FERMENTACJA BURZLIWA
  • 7. FERMENTACJA CICHA
  • 8. ROZLEW
  • 9. NAGAZOWANIE I SKLAROWANIE
  • 10. DEGUSTACJA

  • W miarę powstawania materiałów w tym dziale postaram się na podstawie znalezionych materiałów i własnych doświadczeń opisać coś niecoś o każdym z tych kroków.
    Po przeczytaniu rzeczonego artykułu doszedłem do dwóch wniosków. Po pierwsze - zaprenumerowałem kwartalnik z nadzieją, że w kolejnych numerach dowiem się jeszcze więcej o całym procesie warzenia. Po drugie - uznałem, że muszę porozmawiać z kimś bardziej doświadczonym, jeżeli chcę na poważnie zabrać się za swoje piwo. Z pomocą przyszedł mi Robert ze Strefy Piwa, który dzielnie wytrzymał natłok moich, niekiedy bardzo lamerskich, pytań przez blisko 2 godziny, udzielając mi bezcennych rad i wskazówek. W rezultacie, udało mi się utworzyć krótką, obrazkowo-pisano-hieroglifową instukcję, zapewne zrozumiałą tylko dla mnie. Zrozumiałem, że moim kolejnym krokiem musi być (o zgrozo!) negocjacja z małżonką na temat bezpłatnego wydzierżawienia mi powierzchni w kuchni na dwa fermentory. Ale to już zachodzi na temat sprzętu do warzenia, który muszę na dniach zakupić, a o tym chciałem zrobić drugi odcinek serii, na który Was już teraz serdecznie zapraszam!

    wtorek, 18 września 2012

    [DEGUSTACJA] Mikkeler Single Hop (i nie tylko!)

    Strefa Piwa po raz kolejny ugościła krakowskich piwoszy w swoich wyjątkowo nieskromnych (biorąc pod uwagę ilość i jakość wszelkiej maści piw) progach. Dzięki Tomkowi Rogaczewskiemu z 4 stron piwa miałem tym razem okazję wziąć udział w degustacji, owianych świetną sławą, piw Mikkelera, a mówiąc dokładniej Single Hopów i muszę przyznać, że chyba to była jedna z najbardziej pouczających (i najsmaczniejszych! :D) degustacji do tej pory. Każdemu, komu świat piwa jest choć trochę bliski, zapewne serce zabiło teraz nieco mocniej, ale pozwólcie, że po kolei i pomału wytłumaczę "o co cho".

    Co to jest ten Mikkeler?
    A ten Single Hop? Skakanka jakaś?
    Jak przebiegała degustacja?

    Co to jest ten Mikkeler?

    Mikkeler to nazwa "browaru", który ku ogólnemu zaskoczeniu, nie ma ani dalekich korzeni, ani tradycyjnej receptury, ani również nie bazuje na niezmiennych od kilku wieków składnikach. Cała przygoda zaczęła się 6 lat temu(!), w 2006 roku kiedy to Mikkel Borg Bjergsø (w dalszej części historii będzie nazywany po prostu Mikkelem) oraz Kristian Klarup Keller (po prostu Keller) założyli swój "browar".

    Gdybyśmy cofnęli się jeszcze kilka lat wstecz, a dokładnie do roku 2000, to w naszej opowieści poznalibyśmy Mikkela, duńskiego studenta dzielnie zgłębiającego wiedzę, żeby kiedyś móc stanąć pod szkolną tablicą. Jego "studenckie myślenie" niczym nie różniło się jednak od naszego polskiego - piwo miało sponiewierać, tanio i szybko, niekoniecznie wysublimowanie smakować. Wszystko uległo zmianie, kiedy dostał pracę w lokalnej kawiarni, dzięki czemu mógł zasmakować w mniej ordynarnych trunkach. Później, kiedy już pracował już jako nauczyciel bardzo rozsądnie wymyślił, że jeżeli zacznie sam warzyć piwo - to zaoszczędzi kupę kasy, a przy okazji miałby szansę wygrać konkurs na degustację z zamkniętymi oczami w pobliskiej knajpie.

    Niewiele później, wraz z Kellerem, przyjacielem z dzieciństwa zakupili kilka książek o warzeniu złotego trunku i w zaciszu domowej kuchni uwarzyli swoje pierwsze piwo. Brøckhouse IPA została uznana za najlepsze piwo w okolicznym lokalu. I to chyba rozpędziło "maszynę" na dobre. Kolejne browarki, tworzone już według własnych receptur zaczynały zdobywać medale na piwnych festiwalach w Danii, więc to był chyba najlepszy czas żeby wyjść do ludzi z większą produkcją. Do kuchennych eksperymentów Mikkel i Keller dołożyli warzenie piw w mikrobrowarze Ørbæk. Największy sukces parze przyjaciół przyniosło ‘Beer Geek Breakfast’ - powstałe przez dodanie kawy parzonej po francusku do owsianego stouta. Dzięki niemu w 2008 roku podpisali umowę z Shelton Brothers, amerykańską firmą, dystrybuującą piwa. Zwiększenie zapotrzebowania wymusiło zmianę browaru, w którym warzono Beer Geek Breakfast - przyjaciele przenieśli się do Gourmet Bryggeriet. Na początku 2007 roku Keller zarzucił temat piw, chcąc zostać dziennikarzem w magazynie muzycznym Soundvenue. Mikkel został sam...

    ... i na pewno nie wpłynęło to negatywnie na rozwój "browaru". Dzisiaj Mikkeler eksportuje swoje piwa do 40 krajów na całym świecie, udziela licznych wykładów i to on niejako dyktuje smaki, do których inne browary próbują równać. Trochę to wszystko brzmi niewiarygodnie biorąc tak krótką historię duńskiego "browaru".

    Wprawne oko zauważyło, że chyba ani razu nie napisałem "browar" bez cudzysłowia. Dlaczego? Otóż (i to może być dla Was kolejna niespodzianka) - ekipa z Mikkelem na czele nie posiada własnego browaru, ale warzy swoje piwa w najlepszych mikrobrowarach z całego świata - z belgijskim de Proef Brouwerij na czele. Stąd jego przydomek "gypsy brewer". W 2010 postanowił jednak nieco się osiedlić i w centrum Kopenhagi otwarł bar, serwujący piwa własne piwa, na równi z najlepszymi warkami z innych mikrobrowarów.

    A ten Single Hop? Skakanka jakaś?

    Już śpieszę z tłumaczeniem. Pozwólcie, że oprę się jednak na zdjęciu:


    Single Hop to seria piw Mikkelera, z których każde jest warzone przy użyciu innej odmiany chmielu. Na celu ma to uświadomienie piwoszom, jak wiele od tego chmielu zależy i jak każda z odmian pachnie i smakuje. Przyznacie, że inicjatywa wyjątkowo ciekawa, prawda? Co więcej - każde piwo było chmielone tą samą odmianą i tą samą ilością kilkukrotnie (dla goryczki, aromatu, smaku i już po procesie fermentacji). Miało to na celu jeszcze dokładniejsze podkreślenie różnic pomiędzy poszczególnymi szyszkami. Żeby jeszcze bardziej uniezależnić smak piwa od innych czynników - wszystkie Single Hopy były warzone w tym samym tygodniu, z takich samych słodów, drożdży i w dokładnie takich samych temperaturach. No i w tym samym browarze, rzecz jasna. Rezultat? Zaskakujący! Muszę przyznać, że przed tą degustacją nigdy bym nie powiedział, że dwa piwa, różniące się jedynie gatunkiem chmielu mogą być tak DIAMETRALNIE różne. Piw w tej serii powstało 18, a te które dane nam było zakosztować w Strefie Piwa zobaczycie (i może o co poniektórych nawet coś przeczytacie) poniżej.

    Jak przebiegała degustacja?

    Na początek kilka Single Hopów, a także innych, bardziej "mieszanych" Mikkelerów sfotografowanych już w zaciszu domowym. Z tego miejsca chciałem bardzo jeszcze raz podziękować Tomkowi - tym razem za użyczenie mi butelek do zdjęcia etykiet.


    Nietypowo zacznę od kontretykiety butelki, bo w każdym przypadku jest taka sama. Przeczytamy tak, w którym browarze Mikkeler powstał, kto go stamtąd zaimportował, oraz, jak już kiedyś udało mi się to zinwestygować, ile za tą butelkę dostaniemy kaucji w poszczególnych stanach Ameryki.


    Przednie etykiety w zasadzie też się między sobą bardzo nie różnią (i wydaje mi się to strasznie fajnym i dobrym posunięciem). Jedyna różnica to kolorystyka, nazwa chmielu, z którego uwarzono dany egzemplarz oraz IBU, jakie powinno zawierać. Na przedniej etykiecie znajdziemy również zwyczajową informację o tym, komu piwo może zaszkodzić, jego gatunek i zawartość alkoholu.


    No to lecimy! Postaram się o każdym z piwek powiedzieć chociaż kilka słów, bazując na moich spisanych wtedy notatkach.

    CASCADE

    Zapach jest trochę podobny do Pintowego Ataku Chmielu - znajdziemy tutaj mocne aromaty żywiczne, sosnowe i świerkowe. Z owoców po nosie bije trochę czerwona porzeczka. Mocno narzucająca się goryczka (ale bardzo przyjemna!) o wartości 38 IBU pozostaje na długo na języku.
    ZAPACH: 7
    SMAK: 8
    OGÓLNIE: 8


    MAGNUM

    Magnum to niemiecki chmiel, bardzo popularny w Polsce. Mikkeler z niego uwarzony sięga aż 94 IBU! Nic więc dziwnego, że w smaku dominuje bardzo mocna goryczka - pojawia się bardzo szybko po wzięciu łyku, ale równocześnie bardzo szybko zanika, nie zalegając w naszych ustach. Przez to również zapach jest słabo wyczuwalny. Znalazłem w nim jednak lekkie nuty kiwi. Piwko jest minimalnie kwaskowate i działa ściągająco na język. Generalnie bardzo lubię gorzkie piwa, więc i to musiało mi przypaść do gustu!
    ZAPACH: 6
    SMAK: 8
    OGÓLNIE: 8


    TETNAGER

    Zapach jest zdecydowanie zdominowany przez kwiaty! Człowiek czuje się, jakby hasał po wiosennej łące. Pomimo, że IBU ma takie samo jak Cascade, to tutaj goryczki prawie nie wyczujemy. Pojawiła się tylko na samym początku piwka i bardzo szybko zanikła. Po nosie delikatnie smyrały mnie aromaty mocniejszych alkoholi.
    ZAPACH: 8
    SMAK: 6
    OGÓLNIE: 6


    CLUSTER

    Cluster w zapachu połączył bardzo wiele różnych gałęzi - z jednej strony pachniał żywicznie, podobnie do Cascade'a. Z drugiej jednak dało się tam wyczuć zapach skóry. Z owoców najbardziej przebijało się mango, albo jakiś totalny mix sałatkowy. Podobnoż pachniało również liśćmi pomidora jednak mój nos tego nie zarejestrował. Pomimo 66 IBU - goryczka prawie niewyczuwalna.
    ZAPACH: 6
    SMAK: 6
    OGÓLNIE: 6


    CENTENNIAL

    56 IBU, pachnące żywicą, mandarynkami, grejpfrutem, malinami, vibovitem i słodkościami. Piwo o takim bogactwie aromatów zasługuje na wysoką notę :)
    ZAPACH: 8
    SMAK: 9
    OGÓLNIE: 8.5


    PALISADE

    To jedno z piw o największym bogactwie smaków i aromatów, jakie mogłem spróbować tamtego wieczoru. Mango, melon, karmel, mięta, winogrona i rodzinki to tylko niektóre owoce (i roślina :D), które udało nam się wyczuć. W smaku po chwili pojawia się goryczka - słaba, acz zalegająca. Nie dominuje i nie wybija się jak na to IBU (którego jest tam 47). Piwo jest również słodkawe, ale nie wynika to ze słodu. Da się również wyczuć delikatny alkohol.
    ZAPACH: 7
    SMAK: 7.5
    OGÓLNIE: 8


    TOMAHAWK

    Kolejne piwo, zapachowo przypominające chmiel Cascade. Tutaj jednak najpierw wyczujemy idący od razu w nos lekki kwasek. W smaku mocno zalegająca, wręcz agresywna goryczka, jak z yerba mate, trochę ziół i popiołu z dodatkiem czarnych porzeczek :). W moich notatkach pod tym piwem widnieje tajemnicze: "TODO: Zjeść żywicę!" [EDIT]: Już wiem dlaczego! Za karę, że nie umiałem odróżnić zapachu świerka od sosny :) :D
    ZAPACH: 9.5
    SMAK: 8
    OGÓLNIE: 8


    SIMCOE

    Pomimo, że piwo nie zostało uwarzone przez Mikkelera, to jednak dobrze podpada pod tematykę Single Hopów. Pierwsze opinie, które dało się usłyszeć na sali po skosztowaniu tego 9% piwa to "to ma kopać, a nie smakować" i "poza alkoholem nic nie ma". To chyba najwierniej odzwierciedla smak i aromat tego piwa. Czuć bardzo mocny alkohol, zagłuszający bardzo delikatne zapachy ananasów, pomarańczy i mandarynek. Pojawiają się również mało przyjemne zapachy proszku do prania i apteki...

    Z Single Hopów to byłoby na tyle. Każdy z nas został następnie poproszony o stworzenie rankingu chmieli, które najbardziej przypadły mu do gustu. O dziwo większość była zgodna. Moi faworyci to:

    1. MAGNUM
    2. CASCADE
    3. CENTENNIAL lub TOMAHAWK



    Na tym jednak wieczór się nie zakończył. Skoro byliśmy przy temacie Mikkelerów, sięgnęliśmy jeszcze po inne egzemplarze (już niekoniecznie warzone z pojedynczej odmiany chmielu):

    K:RLEK

    Piwo k:rlek o bardzo dziwnie dla mnie (i myślę, że nie tylko dla mnie) brzmiącej nazwie okazało się rasową IPĄ z całą masą owoców w aromacie. Najbardziej waleczne i wybijające okazały się porzeczki, winogrona i żywica, ale była tu taka masa wszystkiego, tyle różnych cytrusów, że chyba nigdy nie byłbym w stanie ich wszystkich nazwać... Na minus tego piwa mogą jedynie działać obecne również aromaty siarki i kisielu.
    ZAPACH: 7.5
    SMAK: 8.5


    10

    10 to chyba jedyna butelka tamtego wieczoru, która miała na sobie krawatkę. Była ona jednak na tyle prosta (po prostu kawałek tęczowego papieru), że podarowałem ją sobie tutaj. Główny chmiel użyty do uwarzenia 10 to EKG - East Kent Goldings. Chociaż w zapachu i smaku piwo jest bardzo podobne do poprzednika, to jednak bardziej wyczuwalna staje się goryczka i owocowość. 10 okazała się wyjątkowo pijalna i prawie jednogłośnie została stwierdzona jednym z najlepszych zdegustowanych Mikkelerów.

    HOP BURN

    Hop Burn był ostatnim Mikkelerem skosztowanym tamtego wieczoru. Ostatnim i najmocniejszym, bo jego zawartość alkoholu to aż 10%. Szokującym okazał się jednak fakt, że słodki smak piwa idealnie balansuje jego moc. Nie dało się wyczuć w zasadzie żadnych fuzzli. W zapachu dominowała czekolada, śliwki, rodzynki i figi - ot takie bakaliowe! Ocena pewnie byłaby wyższa, gdyby nie fakt, że w środku butelki pływały jakieś mało zachęcające "cosie".
    ZAPACH: 9
    SMAK: 6
    OGÓLNIE: 7.5



    To by było na tyle, moi drodzy! Mam nadzieję, że za bardzo Was nie wynudziłem i będziecie jeszcze kiedyś mieli ochotę poczytać recenzję z kolejnych degustacji. Na samym końcu chciałbym jeszcze podziękować: Tomkowi za determinację do organizowania kolejnych spotkań i fantastyczne egzemplarze piw do spróbowania, Michałowi Mielczarkowi - również za świetne piwa, tym bardziej, że znalazły się na moim prywatnym podium (Magnum i Tomahawk) i Strefie Piwa za gościnne progi!