poniedziałek, 24 grudnia 2012

[DEGUSTACJA] Polskie, słowackie i czeskie radlery.

22 listopada miała miejsce kolejny panel degustacyjny w Strefie Piwa (chociaż chłopaki nie wiedzieć czemu nie chcą się do tego przyznawać :)). Tym razem, wspólnie z Tomkiem Rogaczewskim, udało się ich przekonać na bardzo popularne tego lata radlery. A jako, że wracając z wakacji na Słowacji, ostatniego dnia zahaczyłem o kilka tamtejszych marketów i kupiłem po jednym specyfiku z każdego dostępnego browaru, panel został wzbogacony o reprezentantów słowackich i czeskich (jak się za chwilę okaże - dzięki Bogu!). Na początek słowem wstępu, czym w ogóle jest i skąd wywodzi się ów radler?


  • Czym jest radler?
  • Jak przebiegała degustacja?
  • Podsumowanie
  • Jak zrobić radlera w domu?

  • Czym jest radler?

    Aby odpowiedzieć na to pytanie, przeniesiemy się nieco w miejscu i czasie. Czas: gorący czerwiec 1922 roku, sobota. Miejsce: Deisenhofen, niecałe 20 km od Monachium, Kugleralm - karczma niejakiego Franza Xavera Kuglera, który specjalnie dla swoich gości wytyczył leśny szlak rowerowy z Monachium. Nikt się pewnie nie spodziewał, że akurat tej soboty, jego gasthaus odwiedzi 13000 spragnionych i zmęczonych rowerzystów, którzy wręcz błyskawicznie poradzili sobie z większością zebranych przez Franza zapasów piwa. Pomysłowy karczmarz nie doprowadził się jednak na skraj bankructwa. W piwnicach miał jeszcze kilka tysięcy butelek lemoniady, której w zasadzie, uwielbiający piwo Bawarczycy, w ogóle nie kupowali. Wymieszał ową lemoniadę z piwem (historia mówi, że ciemnym!) w proporcjach pół na pół, szczycąc się, że właśnie wymyślił nowy napój - specjalnie dla rowerzystów, żeby biedni nie pospadali z rowerów w drodze powrotnej do domu. Napój nazywał się Radlermass ("Radler" to po niemiecku rowerzysta, "maas" to litr piwa). Tak właśnie narodziła się niemiecka alternatywa, dla brytyjskiego shandy (który jest mieszanką piwa i piwa imbirowego). Dzisiaj radlery są już popularne na cały świat, a karczma Kugleralm potrafi pomieścić 2000 gości na raz!

    Jak przebiegała degustacja?

    Myślicie, że smak z 1922 roku jest w jakimkolwiek stopniu spójny z tym, co możemy kupić dzisiaj opatrzone przyrostkiem "radler"? Jako degustanci, mieliśmy się o tym przekonać na własnych skórach. Pierwsza część wieczoru poświęcona została radlerom cytrynowym, druga - grejpfrutowym i innym, bardziej "wynalazkowym". A specjalnie dla Was, poniżej zebrałem również najlepsze cytaty z degustacji, które chyba idealnie odpowiadają całemu przebiegowi.


    1) Na pierwszy rzut poleciała popularna ostatnio Warka Radler, która smakowała nam podobnie do gazowanego napoju Helleny. Była strasznie słodka, na dodatek miała posmaki aspartamowe... Muszę jednak szczerze przyznać, że nie raz i nawet nie dwa, sięgnąłem po butelkę tej Warki w gorące, letnie popołudnie, po całym dniu pracy przy Marianówce. I nie ukrywam również, że wtedy bardzo fajnie mi podchodziła, dawała dużo orzeźwienia. Jednak w listopadowy wieczór - nic takiego nie dane mi było w niej wyczuć. Miernota i bidota.

    2) Na drugi ogień wzięliśmy równie popularnego Lecha Shandy - i tutaj również spotkało nas nie lada rozczarowanie. Produkt Kompanii Piwowarskiej pachnie i smakuje proszkiem do prania i witaminami w proszku. Znaleźliśmy tu również tak "bliskie" piwu aromaty jak płyn do płukania ubrań i tektura. Chyba najlepiej Shandy'ego charakteryzują dwa cytaty z tamtego wieczoru "Piwo z zaprawą lemoniadową" i "Skład jak w Breaking Bad"...

    3) Kiedy myśleliśmy, że gorzej już być nie może, spróbowaliśmy holenderskiej Bavarii Radler. W zapachu okazało się bardzo cytrynowe, nawet fajne, ale za to smak - okropna, sztuczna słodycz, wręcz jak cytrynowa landrynka. Brrrr...

    4) Po holenderskim paskudztwie daliśmy szansę jednemu z bardziej popularnych, słowackich producentów - Smadnemu Mnichowi. Niestety, smak tego radlera był równie podły jak poprzednika, dawało Coldrexem, marchewką z groszkiem lub miodem z cytryną. Najkrótsze podsumowanie jakie padło na temat tego piwa to "zbełtany kubuś marchewkowy" - ohyda!

    5) Zostaliśmy na dłużej przy słowackich wynalazkach i sięgnęliśmy po piwko o przydługiej nazwie Zlaty Bažant Radler Citron. W końcu trafiliśmy na coś, co nie było przesadnie słodkie. Aromat szedł w stronę limonki, w smaku orzeźwiająca, ściągająca cytryna. Cytat: "Najmniej paskudne z nich wszystkich" chyba dokładnie odpowiada naszym ówczesnym odczuciom na temat spróbowanych wcześniej radlerów...

    6) Czeski Staropramen ostatnimi czasy wypuścił nową serię Cool - a w tejże serii piwo Lemon i Grep. To pierwsze z nich smakowało jak nasze polskie odpowiedniki. Niestety - nie piwa, ale innych płynów, takich jak Zbyszko 3 Cytryny, czy Ludwik Cytrynowy. Przy próbie powąchania tego "piwa", aż poszczypało nas w oczy. Zapach straszny, jak rozgryziona witamina C. W smaku nieśmiała, dziwna goryczka...

    7) Steiger Radler to pierwszy klarowny produkt tamtego wieczoru. I chociaż większość z nas uznała, że ma aromat bandażowy, to jednak mnie najbardziej urzekło porównanie z "marynowanym kotletem z cytryną i papryką" - nie wiem kto był w stanie znaleźć aż tak szczegółowe porównanie, ale moja czapka z głowy :)

    8) Steiger Limetka znowu pachniał Kubusiem i landrynką. Apteka w citronowej postaci...

    9) Lubuskie Cytrynowe Slow Lime - kolejny polski radler. Tym razem pomimo całkiem możliwe, że naturalnego osadu - ten produkt pachniał kanałem. Gorzki, bandażowy, kwaskowaty, paskudny, cytrynowy Fervex... Tylko Tomkowi udało się wypić całą próbkę. Zdecydowanie najstraszniejsze, co nas do tej pory spotkało...

    10) "Jakbym nie wiedział to bym myślał, że to belg" - w piwnym świecie w odniesieniu do polskiego radlera, to chyba nie lada komplement, szczególnie biorąc pod uwagę jakość tego co do tej pory spróbowaliśmy... Jagiełło o smaku cytrynowym, bo to o nim mowa, miał aromat blonda. Smak jednak, pomimo tego, że było tam 99.87% piwa, był wyblakły, chociaż gorzkawy. Trochę jak przypalona szarlotka.

    11) Na pierwsze piwo, w którym czuć chociaż trochę chmielu przyszło nam nieco poczekać. Stephans Brau Beer & Lemon poza tym, że miał posmak słodzikowy, "chwalił" się składem w postaci: cykloaminiam sodu, acesulfon K, aspargam i sacharynian sodu - to chyba powinno wystarczyć za dowolny komentarz.

    12) Po tym jak przy naszej pierwszej degustacji pszenic, miejsce na podium zajął Lidlowy, puszkowy Graffenwalder - jego radlerowego odpowiednika uznaliśmy za faworyta. W rzeczywistości Graffenwalder Radler był wodnisty, płytki i smakował jak jakaś cytrynowa woda. Chyba dużo lepiej byłoby sobie kupić sprita i pięćdziesiątkę wódki...


    13) Sommersby w większości krajów jest cydrem. U nas jednak, aby być w zgodzie z prawem musiano nieco zmienić skład. Pewnie więcej o tym napiszę przy okazji indywidualnej degustacji Carlsbergowego trunku. Smakował trochę jak utarte jabłko - na początku kwaskowate, potem coraz słodsze. Nie waliło chemią, chociaż w składzie znaleźliśmy takie związki jak sorbian potasu, czy sacharoza (tak - wiem, że to drugie to związek cukrowy). I nawet mocne jak na radlera - 4.5%. Całkiem niezłe - nie spodziewałem się tego po tym, jak wiele razy szerokim łukiem ominąłem półkę, na której stał Sommersby.

    14) Przy tym "piwie", chcąc nie chcąc muszę się zatrzymać na nieco dłużej. Gniewosz Grejpfrutowy był prezentem dla blogerów od poznańskiego Setka Pub, podczas pierwszego polskiego Blog Dayu w Poznaniu. Słabo nagazowany płyn, prawie całkowicie pozbawiony piany, smakujący marchewkowym Kubusiem o wyblakłej, sztucznej goryczce, był równocześnie piwem, które Setka Pub zdecydowało się oznaczyć swoją wlepką z napisem (z tego co pamiętam) "Piwna rewolucja trwa".Panowie z poznańskiego pubu - litości! Czy Wy w ogóle spróbowaliście tego, co firmujecie swoją nazwą? Przecież tego "KOMPLETNIE nie da się wypić". "Ludzie za to płacą", pomimo że nawet "kranówa jest lepsza". Wydaje mi się, że powinniście nieco bardziej pilnować, co za produkty firmujecie swoimi wlepkami, jeśli chcecie zachować wiarygodność miejsca, w którym można się napić dobrego piwa... Gniewosz Grejpfrutowy zdecydowanie do tej grupy nie należy!
    EDIT: Powyższy tekst został wykreślony z prostej przyczyny - jak (pewnie bardzo słusznie) wytknięto mi w komentarzach do niniejszego postu - Panowie z Setka Pub w Poznaniu w ten sposób zażartowali z blogerami, dając im paskudnego Gniewosza z pełną premedytacją. Sypię głowę popiołem i przepraszam za "czarny PR" :)


    15) Kolejny Stephans Brau - tym razem grejpfrutowy. I chociaż faktycznie czuć ten owoc w zapachu, to potwornie mdląco słodki smak zdecydowanie odrzucił nas od dalszej degustacji...

    16) I kolejna powtórka, tym razem słowacka. Zlaty Bažant Grep ma wyjątkowo delikatny zapach grejpfruta. Podobnie od cytrynowego - ten nie zmęczył nas swoją słodkością. Bez problemu dało się dopić do końca.

    17) To chyba reguła, że czeski, czy słowacki browar, który posunął się do produkcji radlera, od razu pomyślał o grejpfrutowym odpowiedniku. Staropramen Cool Grep pachnie apteką, jodyną i bandażami, chociaż był "tylko w połowie tak zły jak Gniewosz". Pojawiły się też porównania do toaletowych detergentów, chociaż te akurat Wam daruję :)

    18) Steiger Radler Malina - "znalazłem k**** Graala dzisiaj" (to akurat był sarkazm), "Wydaje mi się, że mam gorączkę", "tylko brakuje mi lipy" - to tylko niektóre komentarze, które pojawiły się przy tym piwie. I chociaż z pozoru, niewiele one mają wspólnego ze złotym trunkiem, to jednak dobrze odpowiadają tym rozcieńczonym mydlinom, smakującym trochę jak woda z sokiem Paola, które było nam "dane" spróbować. Tylko Hana była w stanie dopić całą próbkę - ale to pewnie dlatego, że już późno było :)

    19) Pierwsze i jedyne piwo o smaku czarnej porzeczki, tamtego wieczoru, to Samson Černy Rybiz. Różowa piana, paskudny, zdecydowanie za słodki smak, czerwony kolor podchodzący pod "jakbym żuła mokrą szmatę" - omijać szerokim łukiem, jakkolwiek ciekawym eksperymentem by miało się wydać.

    20) Kolejny spróbowany Steiger, tym razem imbirowy, smakował "mop stojący w szafce, który nie zdążył wyschnąć", albo jak "buty ortopedyczne". Po raz kolejny wyrażę zdziwienie, skąd moi współtowarzysze degustacji znają takie smaki :) Fakt faktem - "piwo" było obrzydliwe.

    21) Na sam koniec została nam kolejna Warka Radler - tym razem wersja butelkowa (ta pierwsza była lana z puszki). Ta była nieco lepsza od poprzedniczki, przede wszystkim mniej słodka. Obawiam się jednak, że było to spowodowane całą masą syfów, jakie wcześniej spróbowaliśmy...


    Podsumowanie

    Podsumowanie niestety będzie bardzo gorzkie i mało zachęcające do samodzielnych degustacji powyższych piw, więc zatwardziali fani Warki Radler, czy Lecha Shandy powinni pewnie opuścić ten paragraf.
    Ja naprawdę nie wiem, jakim cudem co rusz w gazetach, czy na portalach internetowych idzie przeczytać, że radlery w Polsce zdobywają coraz więcej rynku. Prawda jest taka, że w zasadzie żaden spróbowany przez nas produkt nie zasługuje na to, żeby dobrowolnie i bez przymusu wydać na niego nawet dwa złote. Większość z nich nie zasługuje nawet na to, żeby na etykiecie, czy puszce napisać słowo "piwo". Miliony Polaków, na co dzień pijących tylko słabe, ale popularne piwa z dużych koncernów przerzucają się na jeszcze słabsze, a co gorsza jeszcze bardziej trujące produkty, próbujące się nazywać radlerami. Wydają miliony monet (z moich obserwacji wynika, że standardowy radler jest u nas droższy od standardowego "koncerniaka") na sztuczną, paskudną, dosładzaną chemię. Apeluję do Was - obudźcie się! Przepłacacie za syf, który nie ma nic wspólnego z pierwotnym Franzowym radlerem i który wcześniej czy później wywierci Wam dziurę w brzuchu, podczas gdy każdy z Was może sam sobie przyrządzić radlera. Gorąco zatem polecam lekturę kolejnego paragrafu!

    Jak zrobić radlera w domu?

    Ostatnim etapem naszej degustacji było własnoręczne przygotowanie radlera na wzór tego, jaki w 1922 powstał w okolicach Monachium. Adam (nasz stosunkowo świeży degustacyjny tawarisz) przyniósł ze sobą Svijanskiego Rycerza i butelkę toniku Schweppsa. Okazało się, że po wymieszaniu obu w stosunku mniej więcej pół na mniej więcej pół "uwarzyliśmy" lepszego i bardziej naturalnego radlera niż zdecydowana większość tych, za którymi stoją profesjonalne browary. I chociaż zgodnie uznaliśmy, że pewnie każdy z tych składników lepiej smakowałby osobno, to jednak urzekło nas w końcu to, że udało się wypić coś, co nie było przesadnie słodkie - własnoręczna mieszanka okazała się prawdopodobnie najlepszym dzisiaj obiektem degustacji.




    7 komentarzy:

    1. Jestem pewien, że chłopaki z Setki wręczyli nam Gniewosze z pełną świadomością jego walorów. W formie żartu ma się rozumieć :)

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. OK Mason - sypię głowę popiołem jeżeli faktycznie tak było. Nie wziąłem pod uwagę, że to mógł być żart :) Mam nadzieję jednak, że już nigdy takiego "prezentu" nie dostanę :)

        Usuń
      2. Tekst poprawiony - dzięki za zwrócenie uwagi :)

        Usuń
    2. No właśnie. Trochę zdziwił mnie ten fragment :)

      OdpowiedzUsuń
    3. Szatański pomysł z tą degustacją. Po takiej dawce chemii pewnie nieźle świeciliście w ciemności. A z tą Setką, to na pewno był żart, więc nie rób im czarnego PR ;)

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Na szczęście szybko przepłukaliśmy się czymś nietrującym z kranów Strefy :) Pomysł pewnie szatański, ale już niedługo planujemy drugą "edycję" eksperymentu - lagery koncernowe vs. lagery dyskontowe w formie blind tastingu :) To dopiero będzie czad!

        Dzięki za czujność i wyjaśnienie mi żartu :D Tekst poprawiłem ;)

        Usuń
      2. To nie był łatwa degustacja :( na lagery jeszcze przyjdzie poczekać bo jeszcze nei doszedłem do siebie ;-)

        Usuń